Naval: Gromowcy nie są terminatorami [wywiad]
W wojsku spędził, jak sam przyznaje, piętnaście najlepszych lat swojego życia. 10 października ukaże się jego debiutancka książka „Przetrwać Belize”, opisująca kilkutygodniowy morderczy trening w środkowoamerykańskiej dżungli, czyli w środowisku, w którym człowiek ma najmniejsze szanse na przeżycie.
Na co dzień prowadzi firmę zajmującą się doradztwem i szkoleniem w zakresie bezpieczeństwa osobowego oraz pisze felietony do jednej z wojskowych gazet. Wystąpił też w... grze – jest pierwowzorem postaci żołnierza z Medal of Honor. To człowiek o duszy zdobywcy, sercu literata i umyśle żołnierza. Z pochodzenia jest raciborzaninem, absolwentem szkoły Rafako. Poznajcie Navala – byłego operatora jednostki sił specjalnych GROM.
– Skąd wziął się twój pseudonim?
– Gdy w 1998 roku wstępowałem do GROM-u, każdemu żołnierzowi zmieniano tożsamość. Musiałem wybrać sobie między innymi nowe nazwisko i Naval właśnie, jest jego skróconą wersją.
– W twojej książce nie pada ani jedno nazwisko, za to pseudonimów jest wiele. Zastosowanie ich, to zabieg mający na celu nieujawnienie waszych danych, czy w istocie, komunikujecie się ze sobą używając takich ksyw?
– Właśnie w taki sposób się do siebie zwracamy. Szczerze, to nawet po tylu latach wspólnej służby nie znam prawdziwych imion wielu moich kolegów. Używanie pseudonimów nie jest żadnym medialnym zabiegiem, lecz sprawdza się po prostu w wielu przypadkach. Ma to również na celu łączenie pewnych tradycji związanych z Polskim Państwem Podziemnym, głównie z żołnierzami Armii Krajowej – Cichociemnymi. My, podobnie jak oni, nadawajemy sobie pseudonimy – był przecież Zośka, Kotwica, Rudy itd. Praktycznie całe Polskie Państwo Podziemne tak funkcjonowało. Obecnie każdy operator GROM-u po ukończeniu kursu podstawowego otrzymuje miano Cichociemnego i ma prawo nosić taki właśnie napis na ramieniu.
– No właśnie, GROM bardzo mocno podkreśla więzy z Cichociemnymi. Czujecie się ich następcami?
– Dokładnie. Utożsamiamy się z nimi, przy wielu okazjach okazując pamięć o tym, ile dobrego zrobili dla odzyskania przez Polskę wolności. Osobiście znam wszystkich żyjących Cichociemnych oraz wielu powstańców i muszę przyznać, że to fantastyczni ludzie.
– Co porabia na emeryturze były gromowiec, Naval?
– Ma niewiele wolnego czasu. [śmiech] Tak naprawdę, od kilku miesięcy miałem tylko jeden dzień, który w całości mogłem spędzić w domu na kanapie. Człowiek odchodząc z jednostki ma mnóstwo pasji – skoki ze spadochronem, nurkowanie, jazda na nartach i motorach terenowych itd.
– No i może też poświęcić się pisaniu książki o szkoleniu w Belize, w szponach dżungli. Skąd pomysł, aby spisać tę historię?
– W czasie pierwszych zagranicznych misji nie było jeszcze laptopów czy smartfonów, czytało się za to książki. Ja je wręcz połykałem! Pasjonowały mnie głównie dzieła Sergiusza Piaseckiego. Pomyślałem, że skoro taki łobuz i awanturnik jak on spisał przygody swojego życia, to dlaczego nie mógłbym zrobić tego także ja?
– Do kogo skierowana jest książka?
– Sam bardzo długo zastanawiałem się nad tym, dla kogo piszę. Stwierdziłem, że przede wszystkim dla młodych chłopaków i dziewcząt, którzy mają marzenia, lecz niekoniecznie są zmotywowani do tego, aby po nie sięgnąć. Spisując swoją historię chciałem pokazać im, że aby realizować się, nie trzeba na przykład wyjeżdżać za granicę. Wiadomo, nie każdy dostanie się do GROM-u, ale każdy powinien szukać – tutaj, w Polsce – jakiejś niszy, w której się odnajdzie. Ja też, jako młody chłopak, który ukończył zawodówkę na kierunku ślusarz – spawacz, nie miałem w Raciborzu wielkich perspektyw. Jako ochotnik zgłosiłem się więc do wojska, a później nie wyobrażałem sobie powrotu do spawania, a że miałem głowę pełną marzeń, stwierdziłem, że pójdę do... Legii Cudzoziemskiej. Na szczęście dowiedziałem się, że w Polsce, generał Sławomir Petelicki wykorzystując całą swą charyzmę utworzył GROM. Wróciłem na kilka lat do Raciborza, ukończyłem szkołę średnią, po czym złożyłem dokumenty do jednostki.
– W latach 90. niewiele się jeszcze o niej mówiło. Skąd dowiedziałeś się o rekrutacji do tej formacji?
– To bardzo proste – przeczytałem o tym w magazynie „Komandos”. Żołnierzy GROM-u postrzegaliśmy w tamtych latach jako panów z czarnymi okularami na nosie, wyruszających na misję na Haiti. Jednostka nie była jeszcze tak rozpropagowana jak dziś. Obecnie posiada stronę internetową, jej operatorzy bardzo często wypowiadają się publicznie, kręci się o niej filmy dokumentalne. Dzięki temu, młodzi ludzie mają wszystkie informacji na wyciągnięcie ręki. Idąc na rekrutację, wiedzą czego mogą się spodziewać.
– A wy wówczas domyślaliście się, na co się piszecie?
– A skąd! Nikt nie miał pojęcia co go czeka.
– A co czekało?
– Życie pełne pasji spędzone w gronie niezwykłych ludzi.
– Nigdy nie żałowałeś decyzji o wstąpieniu do jednostki?
– Niczego nie żałuję, w moim języku takie słowo nie występuje. Dzięki służbie w GROM-ie jestem w 99 procentach spełnionym człowiekiem.
– Przyznałeś, że nie każdemu uda się przejść selekcję. Próbować może jednak każdy, czy służba taka zarezerwowana jest dla ludzi o określonych cechach fizycznych i osobowościowych?
– Ktoś kto będzie wyłącznie próbować się tam dostać, a nie będzie z całych sił wierzyć w osiągnięcie swojego celu nie ma szans na pozytywne przejście selekcji. Ten cel trzeba mieć w głowie i bezkompromisowo dążyć do jego realizacji. W chwilach takiej próby nie pękają ciała, lecz umysły.
– Dla wielu wojna to piekło na ziemi, ty mimo to odbyłeś kilka długich wyjazdów zagranicznych. Jakie odczucia towarzyszyły ci w czasie powrotów do Polski?
– Za każdym razem staram się zostawić to wszystko za sobą, jednak całkowicie nie da się pozbyć wojennych wspomnień. Do dziś, gdy na przykład słyszę pusty dźwięk zamykanych drzwi samochodu na parkingu, chciałbym rzucić się na ziemię, ponieważ brzmi to tak samo jak wybuchający moździerz.
– Każdy powrót do kraju, pod względem emocjonalnym wyglądał tak samo?
– Nigdy w wywiadach nie będę szedł w kierunku, że ciągnę za sobą coś traumatycznego, ponieważ musiałbym codziennie płakać nad grobami moich poległych kolegów. Moim sposobem na uwolnienie się od wspomnień, jest po prostu powrót do zwyczajnego życia i cieszenie się jego najlepszymi aspektami.
– Wróćmy jeszcze na chwilę do książki. Kilka jej rozdziałów ma charakter dzienników. To zabieg literacki, czy już w dżungli robiłeś pierwsze notatki?
– Jadąc do Belize wiedziałem, że wyprawa ta będzie nie tylko szkoleniem, ale i przygodą, a co za tym idzie – dobrym tematem na książkę. Codziennie wieczorem skrupulatnie spisywałem wydarzenia, które miały miejsce danego dnia. Po powrocie rozpocząłem proces pisania książki, który trwał dwa lata.
– Pozycje traktujące o działaniach wojennych stają się coraz modniejsze, szczególnie wiele wydało ich w ostatnim czasie właśnie Wydawnictwo Znak. Pisząc „Przetrwać Belize” czerpałeś wzorce z innych, dotyczących tematów wojennych, książek?
– Na pewno nie sugerowałem się tym, że ktoś inny jakąś napisał. W czasie pierwszych rozmów z wydawnictwem widziałem, że byli nieprzekonani do mojego tematu, ponieważ to nie jest książka opisująca areny wojennych walk, lecz zwykły, acz odbywający się w niezwykłych warunkach, trening.
– W momencie tworzenia książki byłeś w stanie przywołać emocje, który towarzyszyły ci w belizeńskiej dżungli?
– Jak najbardziej. Z tego też powodu przelewanie moich wspomnień na papier, było dla mnie doznaniem niezwykłym. Jeszcze raz, choć tym razem tylko mentalnie, mogłem wrócić do Belize.
– Mimo trudnych chwil, których zapewne doświadczyłeś, książka nie ocieka tragizmem, lecz napisana jest z humorem. Bałeś się, że zbyt dramatyczna narracja będzie za dużym przeżyciem dla czytelników?
– My, czyli osoby, które ciężko pracują z narażeniem życia, jesteśmy naprawdę wyluzowanymi ludźmi. Stąd właśnie taki styl i sposób przekazania mojej historii. Nie możemy funkcjonować w stresie 24 godziny na dobę. Zawsze powtarzam, że jeżeli trzeba komuś przypieprzyć, to robimy to w pełni świadomie i z pełną siłą, bez kompromisu, ale na co dzień jesteśmy normalnymi facetami, którzy lubią napić się piwa, pośmiać się i czerpać z życia to co w nim najlepsze. Nie jesteśmy filmowymi terminatorami.
– Niewiele osób wie o tym, że byłeś jednym z dwóch konsultantów wspierających twórców światowej gry Medal of Honor, a także – co chyba ważniejsze – jej główną postacią.
– To było kolejne ekscytujące wyzwanie w moim życiu, a zarazem fajna odskocznia od codzienności. Przez praktycznie cały dzień pozowałem do zdjęć, po czym moją sylwetkę graficy przenieśli do gry. Jeżeli chodzi o konsultacje, to ja zajmowałem się nimi w kraju, z kolei mój kolega działał w USA. Myślę, że to, że z gromowców zrobiono głównych bohaterów Medal of Honor jest fantastyczną promocją Polski w świecie.
Rozmawiał Wojciech Kowalczyk
Foto: Kamila Szkolnik Photography
Fragmenty książki NAVALA – „Przetrwać Belize”
„Jest takie pragnienie, że woda smakuje jak wino, a wafel z pasztetem jest w stanie napełnić żołądek na cały dzień… Organizm mówi, że ma wszystkiego dosyć, a wściekłe na ciebie sumienie dyszy, patrząc na obolałe nogi, które już nie chcą dalej iść. Organizm wrzeszczy, że ma tego wszystkiego dość i masz natychmiast odpuścić. Ty jednak tego nie słuchasz. Po skromnym posiłku i odsapnięciu nadchodzi satysfakcja z wykonanej roboty, przebytych kilometrów i… Idzie się dalej, choć płaska prosta zdaje się być jak droga pod górkę na jakiś cholerny szczyt”.
„Bo chociaż zmęczenie boli, to ja lubię ten ból. Lubię pot i lubię czuć serce, które wali w klatce piersiowej ze zmęczenia, chcę wciąż i wciąż więcej wysiłku i adrenaliny. W mojej pracy zmęczenie jest codziennością, ale nikt mnie do niego nie zmusza – wybrałem to sam. Zostałem żołnierzem, a potem przeszedłem selekcję do jednej z najlepszych jednostek na świecie – trafiłem do GROM-u, gdzie ciężki trening stał się jednym z sposobów na życie”.
„Pierwszy raz trafiłem do takiego piekła podczas selekcji do Firmy, jak nazywamy GROM. Kiedy było po wszystkim, moje stopy wyglądały jak opuchnięte balony. Nigdy nie zapomnę, jak po ukończeniu selekcji siedziałem boso przed domem i próbowałem ochłodzić stopy o zimny beton. Zmusiłem ciało i umysł, żeby się nie poddały, a potem, już po wszystkim, mogłem przybić piątkę z żołnierzami, którzy zorganizowali selekcję do GROM-u. Wojsko, w którym do tej pory służyłem, przyzwyczaiło mnie do krzyku i poniżania, a ci faceci, choć emanowali siłą i władzą, byli spokojni i opanowani. To sprawiło, że byli też dużo bardziej skuteczni w próbach złamania nas. Sączyli do ucha jad: „Nic na siłę, jesteś zmęczony – słyszałem pełen zrozumienia i troski głos. – Jeśli już nie dajesz rady, to siądź na ławce, odpoczniesz”.
„Patrzę na swoje ręce: opuszki palców pozdzierane, a na dłoniach stwardniała szorstka skóra. Kiedy idę, wyprzedzam wszystkich. Jak tu iść powoli i spacerkiem, gdy na nogach lekkie buty, a ramion nie obciąża żaden plecak. Czy czuję się spełniony? Jak można czuć się spełnionym, kiedy serce przyzwyczaiło się do pompowania wrzącej krwi i adrenaliny? Tak naprawdę tylko zatrzymałem się na chwilę – jestem jak aktywny wulkan, który tylko cicho drzemie i gromadzi gorącą lawę, żeby pewnego dnia popisać się ukrywaną siłą. Teraz drzemię, ale ludzie tacy jak ja czują się spełnieni tylko wtedy, gdy na ich twarzach widać wysiłek, a napięte do granic wytrzymałości ścięgna szykują się na kolejny skok w nieznane po to, żeby nadać życiu smak”.
Świetna sprawa, mam już "Lubliniec.pl" ta pozycja będzie doskonałym uzupełnieniem.