Londyńskie pamiętniki Arki Bożka (11)
Do dziś nie wiem dla jakich powodów wtedy się dopuściłem tagiego ryzyka i na co mi ta broń miała się przydać. Przecież z „mrzonkami Weltrewolucyjnymi” już skończyłem, nawet mi się o nich nie śniło. Polakiem też jeszcze nie byłem zdecydowanym, a już powstańcym wcale nie byłem. W ogóle po tym wszystkim co widziałem, tym całym bałaganie, nawet nie myślałem się do tego mieszać. O jakich korzyściach metarialnych albo sprzedaju tego, to już wcale nie myślałem, za to doprawdy do dziś nie mogę dać odpowiedzi na pytanie, dlaczego wykradłem te zbroje z woza Grenzschutzu. Przyznać muszę, że wtedy ani nawet nie miałem jakiejś ninawiści do tych żołnierzy, byli mi wtedy nawet obojętni, bo zbrodnie wtenczas popełnione przez wojsko w 1919 r., to na żołnierzu choć byłym nie robiły wielkich wrażeń.
Człowiek sam był w te pierwsze lata tak zdziczały, że trupy ludzkie to nic takiego, a pomimo to coś mi szeptało, to „coś” musiało być dość silne, że się tyle ryzykowało. To „coś” dziś mi się zdaje, to nie było nic innego jak podświadome ninawidzenie, trwajace przez całe generacje pewnego rodzaju nienawiść do Niemców, która wtedy kiedy były widoki od niej się uwolnić, wzbudzała się podświadomie wewnątrz człowieka. Tu już odzywał się instynkt samoobrony w szerszym śląskim rozmiarze. Dowód, że choć nawet nie zdałem sobie z tego sprawy, już się czułem kimś innym, jak tyn którego była ta broń. Znikło we mnie to poczucie solidarności żołnierskiej, tego noszonego cztery laty tyn sam mundur, przeinaczając się w coś czego jeszcze nie znam, ale co mnie już opanowuje. Często myślałem nad tym wydarzeniem, już trzecim w tak krótkim czasie, które mnie się przydarzyło. (Na zjeździe Spartakusów w Gliwicach, po pierwsze. Przy wysadzaniu mostu, po drugie. No i tu, po trzecie).
Szczerze przyznam, że wtedy nawet sobie nie dałem tego trudu rozważywania i nie zastanawiałem się nad tym. W ogóle po dokonaniu czegoś zastanawiałem się nad tym. W ogóle po dokonaniu czegoś zazwyczaj zastanawiałem się z czego i tak nic nie wychodziło, jak coś w rodzaju gryblówki i jakieś najasności, przez które nie mogłem dostrzec jakiegoś końca. Zazwyczaj, gdy mi było za dużo tego gryblownia, odrzucałem to od siebie wulgarnym „a sroł byś tam na wyszystko, przyjdzie czas, to przydzie rada”. Człowiek był jeszcze młody, zaledwie 20 lat, tak że potrafił to jeszcze łatwo, bo już dziś o radę trudniej albo wcale niemożebnie.
Dla ciekawości trza będzie nadmienić, że po odjeździe Grenzschutzu musieliśmy tyn skarb, nie wiadomo jeszcze na co się przydający, z chlewa farskiego schować do bezpieczniejszego miejsca. Na cmentarzu za wielkim ołtarzym była duża drewniana szopa, zaraz bez mała naprzeciw wjazdu z drogi mego podwórka, tak że miałem tą szopę po prostu na oczach. W tej to szopie było dużo już niepotrzebnego sprzętu, pochodzącego nawet jeszcze ze starego kościoła 1876 r. Pomiędzy różnymi świętymi z lipy była też duża skrzynia z Bożego Grobu z dużym nie bardzo wydarzonym Chrystusem na wierzchu te skrzyni. Do te skrzyni schowaliśmy trochę, to jest ile się tam zmieściło, a resztę pod wielki ołtarz do kościoła. Były to najbezpieczniejsze miejsca, bo tam rzadko gdo spojrzał, a zresztam byliśmy w porozumieniu i zgodzie z kościelnym. A w razie wykrycia nie byłoby to wielką szkodą, a po drugie podejrzenie nigdy nie byłoby padło na mnie ani na moich przyjaciół i pomocników, tylko najprędzej na samego proboszcza, a tyn był jedyn z najwpływowszych Niemców, jakim to był ks. proboszcz Wolf, późnijeszy poseł do parlamentu.
Teraz były żniwa, orka, kopanie kartofli, siociy żyta i pszynicy. Trudno wtedy było o czas i do tego nie przyzwyczajony do tak nudnej i ciężkie prace na roli, napracowałem się jak koń. Pomimo to czytając regularnie z zapałem i śledząc z gazet co się dzieje w świecie, nie miałem jakoś wewnątrz spokoju. Gospodarka była przez wojnę tak zaniedbana przez już słabego i chorobliwego ojca, że doprowdy niedużo brakowało, bym był na dobre „spamponiał” alb „stępiał” ponieważ sam się do jakiegoś przekonania ani rusz nie mogłem zdecydować, za to moje zainteresowania były dość wszechstronne pod względym społeczno-politycznym i narodowym.
W jednym kierunku miałem już pewną wprawę i nawet dużo uznania przez lud i to w sprawach gminnych. Tu już byłem autorytetym od czasów rewolucji z listopada 1918 r. W tej dziedzinie, pomimo mojego jeszcze smarkatego wieku 20 lat, nie miałem konkurencji w gromadach. Wójt, stary Sobeczko i sekretarz gminy nauczyciel Wiesiołek, oni mniej tak jak cała gmina poważali i moje słowa były miarodajne. Sporo starszych gospodarzy zgrzytało na mnie zębami na tego smarkacza, który robi i im konkurencję; oni radziby sami się doczekać godności i sławy, a tu im taki smyk po prostu zastawia drogę. Aby mnie utrącić wszystko czynił Antoi Kostka, najbogatszy i najlepszy gospodarz z wioski, a mający 58 lat i dosyć wolnego czasu, jako że miał już dorosłych chłopców do gospodarstwa. Żadne ich intrygi, sztuczki nie pomogły, miałem w olbrzymi przewadze lud za mną i nic im niepomogło. Już wtedy, licząc niespełna 21 lat, miałem w gminie miarodajne słowo. Naturalnie, że dużo do mojego stanowiska dopomogła mi odbyta 4-letnia służba wojskowa, w której się tyż dorobiłem pewnego wyróżnienia i znaczenia, tak samo fakt, że już byłem samodzielnym i żonatym gospodarzym trzeciej z rzędu gospodarki w gminie, spokrewnionym z dobrą połową gminy.
W takich to okolicznościach wtedy byłem, kiedy rozpisano wybory gminne na 19 listopada 1919 r. Ja sam zdawałem sobie sprawę, że nie mając jeszcze ukończonego 21 roku nie mam się co martwić o te wybory, do których choć mogłem głosować, nie mogłem kandydować. Za to miałem zamiar czekać na tych, co się do tych wyborów będą chcieli porywać na radnych, ponieważ nasza gmina jest bardzo zróżnicowana pod wszelkiemi względami, trudno można było coś przewidzieć, co do rezultatów przy wyborach gminnych. Zażarty Niemiec ks. proboszcz Wolf miał duże wpływy na ludzi bardzi szanujący księdza, jak wyznający się na sprawach gminnych, jakiemi są przeważnie wszystkie rzykaczki, dewotki z III Zakonu, Kongregacji Mariańskiej.
Do tego drugi Niemiec w wiosce, Leopold Auch, brat posła do Sejmu Pruskiego, mający dostęp do wyszystkich urzędów, prawie przystępował do parcelacji folwarku Markowiak; choć drań, ale niebezpieczny z tymi atutami. Poza tym stary sołtys trzymany dosyć bardzo za sznurek przez proboszcza i zależny od niego z powodu dzierżawy roli farskiej. No i potym ci kochani nasi Polaczkowie po prostu rozszarpani i skłóceni przez ich wodza Karola Góreckiego, przeez jego radykalizm. Do tego ci czołowi, jak 4 bracia Gackowie uparci jak diabli i do tego nie mali maniacy; ci mieli najmniej widoków do zwycięstwa.
Gdy ogłoszono terminy, wtedy to każdy z osobna rozpoczął chodzić i się radzić. Już tego samego wieczoru dowiaduje się, że L. Auch jako socjalista niedużo wskóra, bo jemu zaraz wskazywali na mnie, że jak on sam będzie kandydował to klapa, bo Arka go na łopatki położy: którego niemogłem znieść, jako że był to największy chachar z gminy i złodziejski lump, niestety, z dostępym do władz, jako brat posła i socjalista, a ci wtedy jeszcze byli w modzie. Na drugi dzień ma tyn pieron tom czelność - pomimio, że na gromadzie przed rokiem otrzymał ode mnie po mordzie na scenie i ja na niego spojzdrzałem - przyść do mnie i proponować mi udział na jego liście, nawet na pierwszymm miejscu, zobowiązując się, że on poczyni wszystko u władz, abym pomimo mego nieprzepisowego wieku oficjalnie mógł być radnym gminnym. Naturalnie, że bez jakiegoś zastanowienia się wyrzuciłem go na pysk.
Dowiaduję się też, że powyżej wymieniony Antoni Kostka, niby już doświadczony polityk komunalny, pewny triumfu na który już tak długo czekał, zbiera listę z najpoważniejszymi ludźmi z wioski. Była to nieprzyjemna wiadomość, bo i ks. proboszcz Wolf ich popierał, a ksiądz to nie byle co!
Opracowanie R.K.