Objazdowy referent na wiece
Przykrość mi też wyrządziła P.A.T., Polska Agencja Telegraficzna przez notatkę, że „zbiegłem” z Niemiec przez Chojnice i wyjechałem do Warszawy. W Chojnicach wyraźnie prosiłem, że pod żadnym warunkiem nie rad bym był, żeby coś do prasy przeszło. Nie zamierzam w kraju moje zasługi, moją pracę dyskontować jako weksel. Ta notatka spowodowała, że telefon w hotelu miał się z pyszna. Już na drugi dzień miałem w hotelu odwiedziny z różnych redakcji o wywiad i ewentualną współpracę. Wszystko odrzucałem i prosiłem, aby o mnie nic nie pisano. Chcę mieć spokój i rzetelną pracą w kraju zapracować na swój chleb. Z polityką i pracą społeczną chcę mieć spokój.
Jaka łaska mnie spotyka
Przyszli do mnie nawet dwaj panowie z głównego sztabu OZN, ofiarując mi posadę w „Ozonie” jako objazdowego referenta na wiece. Naopowiadali mi bardzo ładnych komplimyntów o moi sławie jako mówcy i działacza, dawając mi równocześnie do zrozumienia, jaka łaska mnie spotyka: osiągnięcie tak zaszczytnej godności rokującej najśmielsze widoki do zaszczytów i sławy w Polsce. Owi panowie już doprawdy szli mi na nerwy, pomimo to nie chciałem zaraz z początku z kimś zadzierać i nie być grzecznym. Odpowiedziałem im bardzo spokojnie, że powziąłem sobie przynajmniej trzy lata nie wtykać nosa do żadnej polityki, bo się na niej nie znam. Szewiec się musi uczyć trzy lata, aby buty naprawiać, a zdaje mi się, że polityka to trudniejsze rzemiosło od szewiectwa, bo to już pewna sztuka. A zresztą musiałbym się dopiero poznać z programym, jeżeli on w ogóle odpowiada mojemu poglądowi. No i co nie mniej ważne, poznać ludzi stojących na czele tego ruchu, bo doświadczony na życiu politycznym u Niemców zrobiłem to spostrzeżenie, że tam gdzie ruch prowadzony przez porządnych ludzi, patriotów, tam jest obojętne jak dobry ma program. To samo na odwrót. Najlepszy program wykonywany przez nieodpowiednich ludzi, na pewno spaczy tyn ruch, że stanie się szkodliwy. Nie wiem, ale wydawało mi się, że owi panowie byli obrażeni, bez wdawania się w dalszą dyskusję bardzo chłodno się pożegnali i poszli.
Było też kilku moich przyjacieli, którzy mnie namawiali do pozostania w Warszawie. Proponowano mi różne posady i zajęcia. Zdecydowanie odmawiałem z prostych przyczyn, że moja misja i pobyt musi być jak najbliżej Śląska Opolskiego, który opuściłem tylko przejściowo, pod przymusym, do którego jednak zawsze będę się zaliczał, jak wiela będę żyć. Co innego by było, jeżeli bym był dobrowolnie opuścił dom i Śląsk Opolski. Nawet nie chciałem się starać o obywatelstwo, tylko podtrzymać swoje obywatelstwo niemieckie, dopóki mi sami nie odbiorą, co by się było później już podczas wojny srodze na mnie zemściło. Walczyłem i krew przelywałem o przyłączenie Śląska, za to mam prawo do kawałka chleba na Śląsku, dokąd też pojechałem po tygodniowym pobycie w Warszawie.
Coś w rodzaju strachu
II akt na Śląsku. Tak może koło 14.VI.1939 r. przybyłem do Katowic. Następnego dnia rozpoczyłem odwiedzać przyjacieli i przy tym się rozglądać po jakiś pracy. Bardzo prędko się wykazało, że na nich nie ma co liczyć. Ci którzy nie mogli mi pomóc, byliby mi pomogli względnie okazywali chęci i współczucie, że jeszcze chodzę bez pracy. Ci zaś, co mogliby mi pomóc, nie wiedzieli, jak by to uczynić. Do tego doszeł coś w rodzaju strachu przede mną. Znany byłem z tego, że nie potrafię cierpieć niesprawiedliwości, że nie znam względów ani kompromisów, jak może jedynie w walce o niesprawiedliwość. Dlatego też obawiano się mojej popularności u ludu śląskiego, którą sobie zdobyłem rzetelną pracą w walce z Niemcami niemało obawiano się mego pysku, który im by było trudno zawrzyć. Z powodu moich skromnych wymagań życiowych i małego respektu do forsy wiedziano, że nie można mnie przekupić. Do obozu koncentracyjnego Berezy tyż mnie nie można było wsadzić, bo ledwo zmykłym przed Buchenwaldym.
Co by ze mną zrobić
Tak że Grażyński doprawdy nie wiedział, co by ze mną zrobić. Moje nastawienie do krzywdzenia Ślązaków na Śląsku było jemu aż za dobrze znane, tak że musiał się z tym liczyć, że niedługo a będzie z nim walka na noże. Za to jedyne, co Grażyński w jego położeniu mógł zrobić - jako wojewoda i protektor tych wszystkich przybyszy, co opanowali Śląsk, gdy im go Ślązak swą pięścią wyrwał z łap Niemców dla Polski - to trzymać mnie w takim położeniu, ażebym już ze względów materialnych nie mógł rozpocząć walki z tymi wyzyskiwaczami Śląska. Czym lepsze stanowisko bym otrzymał, tym bym był niezależniejszy od kłopotów materialnych i niebezpieczniejszy tym złodziejom sankcjonowanym „prawnym”. Rozumowo i logicznie biorąc, to nawet nie mogę tego brać za złe Grażyńskiemu. Drugie pytanie, jeżeli to było przyzwoite.
Ale cóż się było na Śląsku spodziewać przyzwoitości, tam orgie wyprawiała ta najjaskrawsza niesprawiedliwość społeczna. Gdzie dyrektorzy i prezesi hut, kopalń i różnych przedsiębiorstw, które tyn śląski robociarz wywalczył, wyrwał Niemcom dla Polski, zarabiali, setki, tysiące złotych za to, że nic nie robili, a tyn bohater, który ryzywkował swe życie i swych rodzin, za swą ciężką pracę paręset metrów pod ziemią musiał strajkować o parę groszy podwyżki za szychtę. Nie chcę się powtarzać, bo może jeszcze sporo razy przyjdzie do gadania na tyn tymat, pomimo że już poprzednio parę razy go poruszałem. Jest on tak bolesny, że jak bolok, gdy się go dotknie to człowiek utysknie.
Te moje bolesne utysknięcia
I mnie tak idzie, że gdy mi na myśl przyjdą stosunki na Ślasku, muszę utysknąć i to są te moje bolesne utysknięcia jako syna ziemi śląskiej i brat sromotnie ukrzywdzonych braci. Nie jestym żądny zymsty ani odwetu, ale zawsze i wciąż chcę i będę na nowo rozdzierał tę ranę i wiercioł w sumieniach winowajców, aby cierpiało ich sumienie, ono im spokoju nie dało, tylko gryzło we dnie i noce za te szubrastwa, które popełnili czynami, czy je tolerowali bez próby ich naprawy.
Za to nie domagałem się, ani nie spodziewałem od nich jakiejś przyzwoitości wobec mnie.
Całe sześć tygodni chodziłem jako taki bezrobotny łazik po Katowicach, z tą różnicą od bezrobotnego, że jak mi sam p. prezydent Kocur powiadał, otrzymałem najwyższą stawkę 50 zł tygodniowo, którą otrzymują tylko uprzywilejowani bezrobotni. Nie, co do wyżywienia nie mogłem narzekać, nawet nie żyłem źle. Mieszkałem za darmo u kolegi, u którego w pokoju postawiłem sobie świeżo kupione łóżko, no i Związek Zachodni też mi dawał co tydzień jakieś wsparcie. Kilku mniej wpływowych i bogatych znajomków też mnie od czasu do czasu zapraszało na kolacje, tak że nie miałem źle. Ale gorszy już było z tymi „lepszymi” ci mnie już nawet omijali, bo wstydzieli się widząc mnie w jedynym ubraniu (co je uratowałem i na sobie miałem) po ulicach i siedzieć w kawiarniach na koszt dobrych ludzi.
Kogo trafiłem to witał mnie bardzo uprzejmie, gratulując mi szczęśliwego ocalenia no i życząc wszystkiego najlepszego. Nieomal od każdego spotykało mnie to poza prezydentym dr Kocurem, który jako jedyny, gdy się do niego zgłosiłem w sprawie mieszkania, ledwie mnie zobaczył, powiada dosłownie: Roboty chcecie, musicie wiedzieć, że my nie płacimy wiela, może jakie 300 zł na miesiąc, możecie zaraz w Hali Targowy rozpocząć z kasowaniem od handlarzy opłat za stragany i miejsca. Nie mam dla was co innego. Wszyscy mi jedną i tą samą radę dawali- pójdźcie do p. wojewody, on chyba pana gdzieś umieści.
Najboleśniejszy cios
Poszedłym do p. wojewody i było to tak; chcę być jak najbardzi ścisłym, nie aby komuś ubliżyć ani też po to, aby mnie gdo politował, nie, ani jedno, ani drugie mnie nie obchodzi, tylko dla charakterystyki stosunków jakie ponawały przed 1939 r. na Śląsku i jak się traktowało wysłużonych za granicą Polaków, którzy chwalili imię Polski z codziennym narażeniem swego życia i walczyli o polskość. W imię prawdy stwierdzam, że moja prośba to był najboleśniejszy cios, który mnie spotkał w życiu, do której mnie zmusiła nędza i straszny los moje rodziny w Niemczech, którą tak szykanowali w najsromotniejszy sposób: dzieci katowali, domostwo dymolowali, zabito mi nawet psa przy budzie. Co dzień szandarm chodzioł stwierdzać, jeżeli które z dziatek nie uciekło do mnie za granicę. Żonie i córkom nawet w żniwa nie pozwalano pójść na pole, które leżało na granicy polsko-niemieckiej, aby nie uciekły do mnie przez zieloną granicę.
Treuhander, coś w rodzaju nadzorcy mojego gospodarstwa, co trzeci dzień przychodził kontrolować dochody i rozchody w gospodarstwie, robiąc im wyrzuty o każdy litr mleka własnych krów i każde jajo spożyte przez rodzinę, chyba jak im pozwolił. Żonie ani dzieciom nie wolno było bez zezwolenia sołtysa lub szandary opuszczać ani domu, ani wioski. Odmawiano im karty granicznej i paszportu. Na starostwie żonie oświadczono, że jak chce do mnie się dostać to może, ale tylko przez zieloną granicę bez powrotu lub pod deportacją szandary i straży granicznej. Zabrać może tylko to co ma na sobie i 10 marek w śrebrze na osobę, nic więcej. Gospodarka zostanie skonfiskowana i wszystko co posiadałem razem z rodziną, jak ubrania, meble i wszystko inne.
Mama już na dobre zwariowała
Pomimo tego najstarsza córka przekradła się do mnie przez zieloną granicę z płaczem i wiadomością, że mama już na dobre zwariowała, że płacze we dnie i noce. Nikt z krewnych nie śmiał ich odwiedzać. Niech każdy, gdo jest mężym i ojcym, choćby nie wiem jaki on był, sobie rozważy, jak to jednymu na sumieniu i nerwach takie wiadomości i to jeszcze w czasach pokoju mogą oddziaływać, do tego, gdy jest zasiedziałym od wieków gospodarzym i posiedzicielem gospodarki urzędowej wartości 75.000 marek. Że ja wtedy nie zwariowałem i nie palłym sobie kulę w łeb, jak to zamierzałem zrobić w przedpokoju p. wojewody Grażyńskiego, za to dziś dziękuję Bogu.
Kawałek chleba dla siebie i rodziny
Początkowo sam się wstydziłem iść jako żebrak, prosić o pomoc i kawałek chleba dla siebie i rodziny, za to poszedł dyrektor Zw. Zachodniego p. dr Szulczewski. Przyszedł z powrotym z dosyć smutną miną, tłomacząc mi bardzo nieśmiale, że p. wojewoda będzie patrzył, ale to może potrwa jakiś czas dać mi jakieś zajęcie. Miałem wrażenie, że mi nie wszystko powiedział i zataił to smutniejsze. Na ostatku powiada, a może byście sami tam poszli do p. wojewody. Dzwonimy kiedy bym się mógł dostać do p. wojewody. Na jakiś trzeci dzień dostałem się do wojewody. Przywitał mnie „po angielsku”, prosiłem go o jakieś zajęcie, opowiedziałem mu powierzchownie los moje rodziny, bo nie potrafiłem inaczej, widząc jego obojętną minę, no i łzy mi tak parły z oczu, że powstałem i poszedłym od niego bez niczego, jak tylko wysłuchawszy paru grzecznościowych słów.
Opracowanie R.K.