Dziwne drogi Opatrzności Boskiej
Był marzec 1945 roku. Walki o Racibórz, jako pierwszego miasta na tej linii frontu toczyły się z ogromną siłą. Ziemia drżała od wybuchów bomb i ryku artylerii.
Ludzie, którzy pozostali w umęczonym mieście byli jak ono otępiali, przerażeni, kryjący się gromadnie po piwnicach. Nasz dom stojący w zabudowie ciągłej na Ostrogu od dawna świecił pustymi okiennicami. Szyby wyleciały od huku artylerii stojącej kilkanaście metrów dalej. Nikłą ochronę dla mieszkańców stanowiła jedna z jego piwnic ze specjalnymi stalowymi okiennicami, drzwiami oraz wzmocnionym stropem. Nie zagłuszało to jednak huku wystrzałów. Miałam wtedy sześć lat. Nie znałam języka polskiego. Z osłuchania jednak rozumiałam znaczenie wielu prostych słów gwary śląskiej. Co wieczór gromadziliśmy się w pralni, a było nas około 15 osób, do wspólnej modlitwy. Do niej należał przede wszystkim różaniec i pieśń „Święty Boże, święty mocny”.Zarządzeniem niemieckich władz każdy dom stojący w zabudowie ciągłej musiał mieć połączenie z następnymi poprzez tzw. „mauerdurchbruch”, czyli otwór w piwnicy zamurowany tylko na jedną cegłę. Umożliwiał on szybkie przedostanie się do następnego budynku. W chwili kiedy kobiety w regionalnych śląskich strojach znające dobrze gwarę śląską śpiewały „od ognia, głodu, moru i wojny”, budynek nasz stanął w płomieniach. Osiem fosforowych bomb zrzuconych na nasz dom o godz. 22.00 wieczorem, w Wielki Piątek, w marcu 1945 roku paliło się jasnym płomieniem. Ruszono do gaszenia ognia. Trzech starszych panów nie biorących udziału w działaniach wojennych ze względu na wiek, i kilka kobiet starało się ograniczoną ilością piasku ugasić płomienie.
Sceneria tej nocy przed wkroczeniem wojsk radzieckich była niesamowita. Najpierw trzeba było torować sobie drogę wyjścia z płonącego budynku. Cała ulica usiana była stożkami ognia bomb fosforowych. Wieża naszego kościoła na Ostrogu, szczególnie jej krzyż migotał w płomieniach. Racibórz tonął w ogniu barwiąc na czerwono niebo, po którym złowrogo przesuwały się czarne kontury samolotów, bombardujących dywanowo miasto. Rano w Wielką Sobotę wszystko ucichło, po ogłuszającym huku zapanowała niemal bolesna cisza.
W naszym domu ostatnia, jedyna nieugaszona bomba dokonywała dzieła zniszczenia. Ogień siedmiu bomb zdławiono, ósma przebiła strop pierwszego piętra. Wpadła do sypialni jednego z lokatorów. Wytworzyła się bardzo wysoka temperatura, brakowało już piasku. Naloty się wzmogły. Bezradni ludzie zaniechali dalszego gaszenia.
Przez długie lata powojenne, do czasu odbudowy naszego domu zadawałam sobie pytanie: - Tyle domów ostało się na naszej ulicy, w żadnym, a może tylko w niewielu z nich, ktoś gorąco prosił Boga o pomoc, a nasz zaczął płonąć w chwili wypowiadania słów: „od ognia... zachowaj nas Panie”. Jak dziwne są drogi Opatrzności Boskiej, i jak należy jej dziękować, mimo tak wielkiego zniszczenia zrozumiałam znacznie później, gdy 20 lat po zakończeniu wojny odbudowywałam nasz dom. Przy usuwaniu gruzu znaleźliśmy dwa szkielety karabinów. Pojęłam, że gdyby nie spalił się nasz dom, a Rosjanie znaleźliby je, to nas wszystkich ukrywających się czekałaby śmierć. Grozili nam rozstrzelaniem za znaleziony w piwnicy pas wojskowy ze swastyką. Cóż by było za posiadanie broni...
Skąd się wzięła? Jedna z lokatorek naszego domu była essesmanką - sekretarką gauleitera miasta Racibórz, a jej syn był wojskowym. Poza tym w jej mieszkaniu na zaszczytnym miejscu były portrety Hitlera, jego najbliższej świty oraz swastyki. Jako „gniazdo SS” Rosjanie z pewnością by nas rozstrzelali.
MB