Staroświeckie, ale sprawne
Jedne wyglądają tak jak przed laty, gdy wchodziły do akcji - matowo i staroświecko - inne są już odrestaurowane i w nowiutkich barwach odmalowane. Wszystkie bez ciągnących je rumaków i bez siły rąk strażaków mogłyby stać się eksponatami muzealnymi. A jednak sikawki konne wciąż są nad podziw sprawne. W Bojanowie już od kilku lat ich załogi udowadniają, że do lamusa historii jeszcze ich odsyłać nie warto.
Kolejny rok odczekali strażacy z kilku jednostek naszego regionu, by znów zjechać na bojanowskie pola. A tam pokazać licznej publiczności, dla której kontakt z historią tylko przy takich okazjach jest możliwy, że ich stare „wozy bojowe”, protoplaści dzisiejszych mercedesów i magirusów, choć dysponują siłą zaledwie dwóch koni, wciąż nadają się do akcji. Największe wrażenie robiły mosiężne plakietki, przyśrubowane do nich, informujące o wieku - zwyczajne cyferki „1906” czy nawet „1887” sprawiają jednak, iż czuje się do nich szacunek. I tylko dla kilkuletnich dzieciaków, co rusz włażących na podest, stare sikawki konne to tylko rzadka atrakcja. I pewnie trudno im uwierzyć, że takim wozem gnano niegdyś do gaszenia płomieni. W tym roku na bojanowskie zawody sikawek konnych stawiło się pięć załóg. Najstarszy powóz miała grupa ze Strzybnika. Każda załoga, by wziąć udział w niewiele odbiegających regulaminem od współczesnych zawodów sportowo-pożarniczych, a jednak nietypowych, przygotowywała się do nich od kilku tygodni. Nawet miesięcy. „Bo stara sikawka konna, choćby nawet doglądana i oliwiona dzień po dniu, potrafi być w wieku stu lat kapryśna. Nigdy nie wiadomo, gdzie nagle zawiedzie pompa czy zawór” - mawiali strażacy. Liczy się nie tylko sprzęt, ale i siła mięśni ramion ogniomistrzów, gdy z impetem pompują wodę. Liczy się także szybkość pary koni. A te się podobały widzom chyba nawet bardziej od samych wozów - smukłe, w większości brązowej maści cieszyły się sporą atencją.
Każda załoga wykonała zadanie konkursowe mniej więcej w czasie minuty. Woźnice musieli poprowadzić rumaki stumetrową prostą, zakręcić przy zbiorniczku z wodą. Ich kompani zaś najpierw odprząc konie, potem rozwinąć węże, uruchomić pompę i cierpliwie czekać, aż woda z leniwym sykiem dotrze do sikawki. Im energiczniej popracują przy pompie, tym szybciej zbite strumieniem wody zostały drewniane pachołki i tym większa była szansa na wygraną.
A że z przygotowaniem do obecnych zawodów nie było najgorzej, świadczą czasy niedzielnych zmagań. Tym razem najlepsi okazali się strażacy z Pietraszyna. Kiedy kończyli konkurencję, na stoperach sędziowskich czas zatrzymano na 57 sekundzie. Pietraszyńską sekcją dowodził Józef Maindok, powoził Franciszek Gocman, a w załodze byli ponadto Wilhelm Gocman, Florian Terka, Damian Dastig, Martin Strachota, Roman Strachota i Łukasz Morcińczyk. Drugi wynik dnia uzyskała ekipa z Bieńkowic - była gorsza o 5 sekund. Sekcja z opolskiego Maciowakrza zaliczyła 65 sekund, a gospodarze z Bojanowa 68 sekund. Jedynie grupie ze Strzybnika nie poszło tak dobrze, bo zbiła pachołki po 83 sekundach - ale też na jej usprawiedliwienie przemawia fakt, iż dysponowała najstarszym sprzętem, jeszcze z dziewiętnastowiecznym rodowodem.
(sem)