Tajemnice Łężczoka
Oswald Hayduczek z Nędzy zna Łężczok jak własną kieszeń. Z sentymentem wspomina dawne dzieje tego miejsca i chętnie opowiada o tajemnicach, jakie kryją różne jego zakątki.
Jako bajtel lotoł po ŁężczokuUrodził się siedemdziesiąt lat temu w markowickim zajeździe u Pieły koło kościoła. Tam wraz z matką i piątką rodzeństwa mieszkał aż do wybuchu II wojny światowej. W tym okresie, już jako „bajtel” chętnie odwiedzał Łężczok, gdzie spędzał każdą swoją wolną chwilę. Jo mioł upodobanie ku wodzie od najmłodszych lot. Jak my niekiedy szli do szkoły, to my pod krzokami byle kaj schowali książki z tasze, a do Łężczoka my szli na ryby. Nachytali my dosyć wielkie i dali do tych taszów. My myśleli, że nas doma pochwolą, że my takie fajne ryby przynieśli, a my za to dostali. Pora dni później my zaś tam szli - wspomina z uśmiechem Oswald Hayduczek.
Tajemnice Łężczoka
Dzięki młodzieńczym zabawom pośród pomników przyrody markowiczanin zna każdy zakątek tej markowickiej ziemi. Dziś chętnie ubiera swój bawarski kapelusz, wsiada na wysłużony już rower i oprowadza swoje wnuki po Łężczoku, opowiadając ciekawe anegdoty o dziejach poszczególnych drzew i stawów: Taciszoka, Ligotnioka, Brzezinioka, Babiczoków, Salmu i Małego Salmu. Downiej na drzewach były wypisane daty, imiona i nazwiska żołnierzy niemieckich, kerzy sam byli - wspomina pan Oswald. W innym miejscu niby zamorodowano jakiegoś leśniczego. Łopatką wojskową wykopano grób, przykrto go trocha liśćmi. A tu jest grób niemieckiego wojoka. Pamiętom, bo kiedyś był tu niemiecki hełm na górze. Tego sam nikt nie wykopoł - opowiada wskazując palcem poszczególne miejsca. Potem zanurza się w gąszcz drzew i krzewów, aby pokazać drewniany krzyż upamiętniający wydarzenie z 16 września 1921 r., kiedy to Józef Wyrwich zginął z rąk kłusowników.
Markowicka wąskotorówka
Po zakończeniu wojny, jako nastoletni chłopiec, przez dwa lata pracował jako „pachołek” u Arki Bożka. Potym jedna kobieta, kero była na wąskotorówce za majstra powiedziała do mnie: synku, tobie jeszcze ni ma 18 lot, ale jo cie wezma na mojo odpowiedzialność do roboty. Więc my wąskotorówka w Łężczoku poprawiali, dziury zasypywali jak było kajś wysadzone w powietrze. Z Markowic my jechali wtedy aż do Rud, a z Rud do Gliwic. Do 1951 byłech w Nowym Bytomiu, a potem ech przeszedł na kolej. Tam robiłech do 1954 roku - wspomina. Za Niemca my kożdo niedziela jeździli z matką wąskotorówką do Obory, a z Obory na Lukasyna. A potym wąskotorówka jeździła ku nowej Odrze i tam nawracała. Dużo ludzi nią jeździło. Jej wagoniki były kolorowe, a przez lato były one otwarte - dodaje. Jakiś czas później Oswalda powołano do wojska. Byłech w Trzebiatowie nad morzem. Tam cały czas nas - Ślązaków przezywali hitlerowcami, bo wiedzieli, że my są za Niemca urodzeni i się nad nami znęcali. Zamiast spać, to my stumetrowe korytarze i ubikacje czyścili - wspomina markowiczanin.
Wspomnienie „lepszego” Łężczoka
Obecnie Oswald Hayduczek mieszka wraz z żoną w Nędzy. Dzieci już „odchowoł”, więc, kiedy tylko zdrowie mu pozwoli, wsiada na rower i wraca do swoich stawów i drzew.
Szkoda, że Łężczok jest coraz bardziej zaniedbany. Downiej trawy wokół stawów były powysiekane. Na wiosnę wszystko było zielone. Teraz nikt nic tu nie robi. Kiedyś wapnowano i czyszczono rowy. Był porządek niesamowity. Gdyby kiedyś nie sadzono tutaj drzew, to by już dawno sam nic nie było. Stare drzewa wyginą i następne pokolenia nie będą miały nic. Kiedyś nie będzie tu żodnej zieleni. Downiej wiewiórek było tu masa, a teraz ich nie widać, choć sarny i dziki można jeszcze spotkać - dodaje.
Diabelski mostek
Jak wspomina Oswald Hayduczek, dawniej w lesie Łężczok znajdowała się mała drewniana kładka, którą mieszkańcy nazwali diabelskim mostkiem. Ponoć jak się na nim stało i obróciło się przez lewe ramię, to się już nigdy nie wróciło do domu - przekazuje treść jednego z podań.
Według innego podania lokalnego, na diabelskim mostku bardzo często siadał demoniczny mieszkaniec okolicznych stawów - utopiec. Postać ta jest znana mieszkańcom okolic jako psotnik lub złośliwiec próbujący wciągnąć swoje ofiary do wody. Ludzie dawniej wierzyli w istnienie utopca. Byli nawet tacy, którzy twierdzili, iż go widzieli, a nawet z nim rozmawiali. Szczególnie ożywione stosunki towarzyskie istniały między utopcem z Łężczoka a rolnikami z Babic, Nędzy i Markowic. Ludzie bali się tego potwora, który miał złośliwe usposobienie i lubił czynić chłopom nie tylko figle, ale i krzywdę - wspominają raciborzanie. Jak podaje Henryk Swoboda, zawsze przed pierwszymi sianokosami dziewczęta gromadnie szły do Łężczoka, nad Łęgoń i nad Odrę, by udobruchać utopca. Jeśli dziewczęta szczególnie pięknie śpiewały, a utoplec znalazł upodobanie w ich śmiechu, żartach i nawoływaniach, woda nie podnosiła się w stawach i rzekach, a ludzie mogli spokojnie sprzątnąć pierwszy pokos. Kiedy utopcowi natomiast nie spodobały się wstążki i wierszyki, śpiewki oraz prośby, wówczas wody piętrzyły się, przerywały śluzy i wały, zalewały pola, niszcząc trawę i zasiewy - dodaje.
Utopce mieszkały nie tylko w Łężczoku. Cała ich rodzina zamieszkiwała Odrę, inne żyły w stawach przy młynach, sprawiając gospodarzom niemało utrapień. Najsłynniejsza stała się historia utopca z Bodka w Markowicach. Bodek to staw w dolnej części wsi. Do niego wpływa Łęgoń prosto z ,,Górnioka”, położonego już na granicy między Markowicami a Kobylą. Dość powszechna była w Markowicach opinia, iż w Bodku nie tylko tonie człowiek, ale nawet koń. Tak zachłanny na krew był utoplec.
#nowastrona#
Przeklęta karczma
Popularne jest również podanie o przeklętej karczmie w Łężczoku. Oto jego treść: „W bardzo dawnych czasach droga do Raciborza i Łęgu prowadziła przez Łężczok. Tam też, już na początku XIII w., powstał nad Łęgoniem młyn wodny, który w późniejszym czasie pełnił również funkcję karczmy będącej przystanią dla podróżujących. Według opowieści markowiczan, działy się tam różne dziwy i cuda. Spotykał się tam półświatek z całej okolicy, tam ucztowano i wiwatowano, nie bacząc na Boże przykazania, ani żadne zwyczajem objęte nakazy i zakazy. Jak z przekazu pokoleń zapamiętano, w młyno-karczmie hucznie obchodzono każdy dzień, gdyż zawsze była okazja do biesiadowania.”
Dokładnie w Wielki Piątek w tej karczmie miało się odbyć wielkie spotkanie, podczas którego spożywano różne zwyczajem zakazane potrawy. Wśród głośno biesiadujących nie brakowało niczego. Wiwatowano od wczesnych godzin rannych aż do pół-nocy. Nagle zerwał się silny wiatr. Drzewa zaczęły trzeszczeć, a później wywracały się korzeniami do góry. Rozpętała się tak silna burza, jakiej jeszcze nie było, okoliczne wody niebezpiecznie się spiętrzyły. Towarzyszyły jej przerażające błyskawice i dudnięcia tak mocne, że aż ziemia się chwiała. Biesiadnicy jednak nie zwracali uwagi na pogodę. Karczmarz, który razem z kamratami wiwatował, zapomniał otworzyć śluzę, by wody potoku mogły swobodnie przepłynąć. W tym zamieszaniu i ogólnej nieroztropności, woda zalała całą okolicę. Po młyno - karczmie pozostały jedynie pale głęboko w ziemi zanurzone, które wskazywały na to, że tutaj był obiekt, który miał taki nieszczęsny koniec. Młyn nigdy nie został odbudowany, ponieważ uważano to miejsce za przeklęte. Od czasu tej wielkiej tragedii zajął ponoć to miejsce markowicki utopiec.
Ewa Wawoczny