Ponboczek chyba o mnie zapomnioł...
80-letnia Matylda Tomańska z Łęgu jest jedną z ostatnich kobiet w okolicy, które noszą tradycyjny ludowy strój. „Chłopskie” okrycie to nie jedyna rzecz, która ją wyróżnia. Mimo swojego wieku, zadziwia ona wszystkich energią i pogodą ducha.
Matylda Tomańska nie należy do osób, które dają sobie w kaszę dmuchać. Podczas wojny za swój cięty język wylądowała na niespełna dwa miesiące w areszcie. Podczas werbowania przez Rosjan do przymusowych prac jeden z żołnierzy zapytał ją czy ma kogoś z rodziny w wojsku niemieckim. Niezrażona tym kobieta odpowiedziała mu: Tyś też musioł być, bo jakbyś nie szoł to cie zastrzelą. Za to została dwa razy spoliczkowana a następnie wtrącona do piwnicy, gdzie woda sięgała jej po kolana.
Kobieta przyznaje, że jej życie nie było łatwe. Najpierw jako młoda dziewczyna przez pięć lat służyła u gospodarza na Starej Wsi, następnie przez prawie 30 lat ciężko pracowała w ZEW-ie na trzy zmiany. To właśnie na służbie, u swojej gospodyni zobaczyła piękne ludowe stroje. Tamta obiecała jej, że kiedyś podaruje jej swoje ubrania, pod warunkiem, że będzie w nich chodzić. Pani Matylda dotrzymała słowa, od 16 roku życia ubiera się „po chłopsku”. „Lonty”, czyli ubrania, zawsze były jej wielką pasją. Kupowała je nieraz odmawiając sobie innych rzeczy. Dziś ma około 12 kompletów, tzw. ancugów, składających się z jupki (kaftana), mazelonki (spódnicy), fortucha, szatki (chustki na głowę). Uzupełnieniem takiego stroju w chłodniejsze dni jest duża, najczęściej wełniana chusta, nazywana szpiltuchem. Moja matka to miała tyż ta jupka jak jo, yno mazelona to miała w takie krauzy (falbany), takie były kiedyś, my już teraz momy faltowane (plisowane) – opowiada. Na dowód otwiera szafę wypełnioną różnokolorowymi strojami, uszytymi z rozmaitych materiałów: Szpricowane (wyszywane), zamtowe (aksamitne), jedwobne, taftowe – wylicza.
Nigdy nawet się nie zastanawiała nad zmianą sposobu ubierania się. „Pańskie” stroje zakłada tylko w wyjątkowych przypadkach, np. wybierając się w dłuższą podróż. A i to tylko ze względu na wygodę. Jak jechałach do brata do Nimiec to se oblykłach po pańsku. Jakbych jechała w tim moim ubraniu to jakobych to wyglądała. Jo mom wszystko faltowane, musiałabych mieć cały kofer (walizka) tych moich chader – tłumaczy. Poza tym w swoich tradycyjnych „lontach” czuje się najlepiej. Mie się to po prostu podobo – podsumowuje.
Matylda Tomańska posiada ogromny apetyt na życie. Jeździ na wycieczki, organizowane przez DFK, chętnie uczestniczy w rodzinnych i sąsiedzkich uroczystościach, a wszędzie daje się poznać jako dusza towarzystwa. Wesołymi anegdotkami sypie jak z rękawa, kiedy trzeba potrafi dosadnie odpowiedzieć. Sama nie wiem skąd mi se to biere – przyznaje z rozbrajającą szczerością. Ta pełna młodzieńczej werwy kobieta myśli czasami: Ponboczek to już chyba o mnie zapomnioł...
„Jak my byli w Czechach na wycieczce to my tyż poszli do muzejum, a tam tyż były takie jakle (kaftany) i mazelonki a jo powiedziała: „Jezus, ta je moja!” Ta się rozśmioła ta przewodnik i powiedziała, że wszyscy kiedyś poumieromy, to jakbych kiedy umrzyła, żeby sam do muzejum dać ty lonty. A jo się rozśmioła i powiedziała: „Gipsujcie mie a postowcie sam zaroz cało!”.
(e.Ż)