Dziki albo my
Interweniowali już we wszystkich możliwych instytucjach. Bez skutku.
Problem z dzikami ciągnie się już od lat. – W tym roku to już jest obłęd. Nie idzie się ubronić – mówi Stefan Komor. – Interweniowałem w Izbie Rolniczej, Urzędzie Gminy, Nadleśnictwie. W Izbie Rolniczej złożyliśmy wniosek, aby specjalna komisja z udziałem przedstawicieli Izby, Urzędu Gminy, koła łowieckiego i poszkodowanych oszacowała straty. W Nadleśnictwie powiedziano nam, że dzierżawcą terenu jest koło łowieckie. To ostatnie utrzymuje się jedynie ze składek członków. Wypłacane przez nie odszkodowania są groszowe, a straty ogromne – dodaje inny poszkodowany, Jerzy Czech.
Sprawę komplikuje fakt, że grunty rolników znajdują się w pobliżu rezerwatu Łężczok. – Koło łowieckie wydzierżawia ten teren, ale nie może tam strzelać. To bez sensu. To tak jakby ktoś kupił dom i nie mógł w nim mieszkać. Zrobiła się tu już prawdziwa wylęgarnia dzików, szkody są co dzień większe. Co roku staramy się o odszkodowanie, ale to są symboliczne kwoty. Straty są dziesięciokrotnie większe – żali się Jerzy Czech. Na łąkach atakowanych przez dziki postawił kukły nasączone płynem, który ma odstraszyć szkodniki. Niestety, po tygodniu dziki przyzwyczajają się do zapachu i straszak przestaje działać.
Stefan Komor jest u kresu sił. W dzień pracuje na gospodarstwie, a w nocy jeździ samochodem i pilnuje swoich łąk. – Punktualnie o 23.00 wychodzą z lasu. Ostatnio było ich około 30. Wożę ze sobą petardy, wykupiłem już chyba pół sklepu.
Ale one niczego się nie boją. Nie tylko robią szkody, ale też stwarzają zagrożenie, przebiegając przez szosę Gliwice-Racibórz – twierdzi mężczyzna. – Dbamy o te łąki, nawozimy je, bo trzeba utrzymać tyle bydła, a tu takie straty. Jakbym tu nie pilnował, to ta łąka wyglądałaby już jak po orce – przekonuje.
Nie umiemy sobie dać z tym rady – przyznaje Wilhelm Dziedzioch. Hoduje 33 sztuki bydła. Dziki szarżują wszędzie, w zbożach, ziemniakach, na łąkach. Nie łudzi się, że ktoś za to zapłaci. – Dwa lata temu komisja oszacowała straty na
250 zł. Dwie przyczepy siana kosztują 800 zł. Przynieśli mi... 19 zł – wspomina Wilhelm Dziedzioch.
To nie jest żadna złośliwość z naszej strony. My się po prostu bronimy, bo to jest nasze „być albo nie być” – tłumaczy Jerzy Czech. – Dziki za jedną noc są w stanie zryć nawet hektar. Mamy 18 krów. Jeżeli nie będzie można ich utrzymać, trzeba będzie zredukować bydło, a wtedy stracimy kwotę mleczną. To z kolei grozi bankructwem. Albo one albo my – kończy zdesperowany rolnik.
Ryszard Haider łowczy koła łowieckiego Odyniec
Problem jest skomplikowany, bo chodzi o teren rezerwatu, a tam nie można polować. Jeśli występują jakieś szkody, zostają oszacowane i wypłacamy odszkodowanie. Tak było do tej pory i nikt się nie skarżył. Poza tym zajmują się tym doświadczeni, przeszkoleni ludzie. Rolnicy chcieliby, żeby szkód w ogóle nie było, a to jest niemożliwe. Dopóki będą istniały lasy, będzie w nich zwierzyna i szkody. Właścicielem terenu jest Nadleśnictwo Rudy Raciborskie, dlatego wspólnie musielibyśmy się zastanowić nad rozwiązaniem tego problemu.
(e.Ż)