Brylanty są na zawsze
Klara i Alojzy Urbasowie
Znali się od dzieciństwa. – Ale wtedy się nim nie interesowałam. Za duży dla mnie był. Kolegowałam się z jego siostrą – mówi Klara. Jego wychowywała babcia, na Brzeziu. Cztery lata spędził w niemieckiej szkole, następnie w polskiej. Wyuczył się na piekarza. Praktykował w Pietrowicach Wielkich. Aż do wybuchu wojny prowadził piekarnię w powiecie kozielskim. – W Raciborzu była wtedy ogromna konkurencja. 30 piekarni tu było – wspomina. Po wojnie nie wrócił do zawodu. – Myślałem o tym, ale gromadzone przez lata oszczędności przepadły – mówi Alojzy. Ona wojnę przetrwała w Sudole.
– Jak Rusy przyszły, to kobiety do kupy spędzili i na 14 dni zamknęli w więzieniu w Raciborzu. Do różnych prac, do strugania kartofli na przykład. Z siostrami i koleżankami tam trafiłyśmy. Na Sybir nas chcieli wysłać, ale do tego nie doszło – wspomina z ulgą.
– Bardzo dobrze pamiętam, kiedy żona „wpadła mi w oko”. To było po obiedzie, w niedzielę. Wyszedłem na nasze podwórko i na sąsiednim zobaczyłem kilka dziewcząt. Stały razem, a jedna była odwrócona. Spytałem siostrę, kto to jest. Sylwetka od razu mi się spodobała – mówi z uśmiechem Alojzy.
– Dlaczego właśnie on? Tak miało być – śmieje się Klara. – Chodzili za mną różni. Jeszcze inny piekarz też. Ale wyszłam za Alojza – oznajmia żona.
Ślub odbył się 17 stycznia 1948 roku. – Było zimno i brzydko. Śnieg z deszczem padał – pamięta doskonale Klara Urbas. Przez 8 lat mieszkali wspólnie z rodzicami. W 1956 roku wprowadzili się do wybudowanego samodzielnie domu przy ulicy Topolowej. – To było 13 lipca. Mieliśmy sypialnię i kuchnię. Następne pomieszczenia powstały później. Z materiałami w tamtych latach było bardzo trudno – wspominają państwo Urbasowie.
Marzącym o takim związku jak oni zalecają dużo cierpliwości. Pospierać się im zdarza. Do ich domu prowadzi wyboista, pełna dziur miejska droga. – Obiecuję, że na 100 urodziny ją panu wyremontujemy – mówił na pożegnanie prezydent Lenk.
– Czytam Wasz tygodnik, tak jak mój ojciec czytał przedwojenne Nowiny. Bo nie tylko mięsem i chlebem żyje człowiek – powiedział 97-letni Alojzy Urbas. – Jest pan bodaj najstarszy w okolicy, na pewno w Sudole, a chyba i w Studziennej – podkreślał prezydent. Sekret długowieczności? – Jedno cygaro wypalam co niedzielę. Alkohol tylko raz na czas i nigdy karbit. A poza tym? Wola Boża – uśmiecha się jubilat.
Mają pięcioro prawnucząt – mieszkają w Niemczech. Jedyna córka wyjechała na stałe za granicę. Chce, by rodzice przeprowadzili się tam, ale państwo Urbasowie wolą zostać na rodzinnej ziemi.
Władysława i Józef Margiczokowie
– W świetnej formie zastajemy państwa – przywitali jubilatów prezydent i kierownik USC. Liczący 84 i 80 lat małżonkowie podjęli gości pączkami (bo wizyta przypadła w „Tłusty czwartek” i szampanem). Na wizytę prezydenta przygotowali też film video nagrany podczas jubileuszu 55-lecia pożycia.
Pani Władysława, gdy miała roczek, wyemigrowała do Belgii z rodzicami i rodzeństwem. Zamieszkali w okolicy Charleroi, w zachodniej części kraju. – Mieszkałam w regionie, gdzie mówiono po francusku. Opanowałam ten język perfekcyjnie. Niestety zapomniałam już dużo, bo nie mam okazji w nim rozmawiać – żałuje. Jej ojciec pracował w Belgii na kopalni. Zginął w ówczesnej największej – katastrofie górniczej. Przez kilkanaście lat pobytu za granicą emigranci posyłali do Polski pieniądze, by tu ich rodzina wybudowała dom. – Takie były ciężkie czasy, że wszystkie te pieniądze niestety przepadły gdzieś po drodze. Do kraju wróciliśmy do biedy – mówi Władysława.
Miała 19 lat, jak wróciła do Polski. Przyjaciel pomógł wdowie z dziećmi w osiedleniu się w Polsce. Poznał Władysławę z kolegą z pracy – Józefem. Po roku wzięli ślub w raciborskim magistracie. Mąż przez 30 lat był strażnikiem w Zakładzie Karnym w Raciborzu. Pochodzi z Rydułtów. – Tato jest ugodowy, to mama ma temperament – mówi o nich córka Irena Nikel. – Bo w życiu trzeba mieć temperament – podkreśla uśmiechnięta Władysława.
Gdy Józef pełnił służbę w Zakładzie Karnym, mieszkali z żoną w służbowym mieszkaniu przy raciborskim więzieniu. W 1980 roku przeprowadzili się do nowych bloków przy ulicy Słowackiego. – W poprzednim mieszkaniu mi się bardziej podobało. Proszę pana, tu takie okropne ściany, że gwoździa się nie wbije młotkiem. A ja lubię mieć na ścianach zdjęcia powieszone – jubilatka pokazuje wiekowe fotografie rodzinne.
Jubilatka mówi, że swojego imienia nigdy nie lubiła. – W Belgii kazałam do siebie mówić Irene – wspomina. Ireną nazwała córkę, ale syna… Władysławem. – Nie ja wybierałam – śmieje się. Nie ciągnęło pani z powrotem do Belgii? – pytamy. – Tęskniłam oczywiście, ale jak dzieci były, rodzina, to nie mogłam tam jechać. Później, by odwiedzić te tereny, to pieniędzy brakowało by pojechać. Wspomnienia wciąż wracają. Ostatnio córka, oglądając telewizję, zawołała mnie, bo pokazywali region, gdzie mieszkałam – mówi jubilatka. Państwo Margiczokowie mają troje prawnucząt – najmłodsza Emilka ma 2 latka.
Mariusz Weidner