Wyswatani przez ojców
Byli pierwszym powojennym małżeństwem w Raciborzu, na ich ślubie roiło się od oficjeli. Zofia i Tadeusz Ciołkowie przeżyli razem 65 lat.
Ukraińska miejscowość Chorodenka obok Lwowa to miasto mniejsze od Raciborza. Stamtąd się wywodzą, tam się poznali i zaręczyli. Gdyby nie wojenna zawierucha właśnie tam, powiedzieliby sakramentalne „tak” w katedrze św. Rocha, jednej z najpiękniejszych świątyń Podola. Wciąż pamiętają księdza, który miałby udzielić im ślubu – to Jan Sobejko.
Ich związek zaplanowali ojcowie. Służyli razem w armii. Zaczęło się od żartów o wyswataniu dzieci, a życie dopisało resztę. Młody Tadzik uczył się zawodu w zakładzie krawieckim u przyjaciela ojca. Córka rzemieślnika podobała mu się bardzo. O jej względy zabiegał 2 lata. W Wielkanoc przyszły teść przyszedł prosić o rękę dziewczyny dla swego syna.
Do ślubu doszło dopiero w Polsce. Młodzi i ich rodzice musieli uciekać z Ukrainy. Przez ich miasto dwa razy przechodził front. Po zakończeniu działań wojennych Polakom groziła tam śmierć lub wywózka na Sybir. Upchani w bydlęcych wagonach dotarli na Śląsk, do Bytomia. – Wyrzucili nas na torowisko, gdzie koczowaliśmy tygodniami. Stamtąd ruszyliśmy do Raciborza. Ojciec, z zawodu agronom, wiedział, że są tam żyzne ziemie i będzie można rozwijać rolnictwo – wspomina córka. Pierwszym mieszkaniem przybyszów ze Wschodu było poddasze budynku na rampie dworca kolejowego. – Racibórz płonął gdy go zobaczyliśmy po raz pierwszy. Ojciec znalazł opuszczony dom na ul. Mariańskiej, gdzie się wprowadziliśmy – opowiada Zofia Ciołek.
Młodzi postanowili się pobrać – 7 października w kościele Matki Boskiej odbył się ich ślub. Wśród gości był starosta, a świadkiem pary młodej był kapitan miejscowego WOP-u. – To był pierwszy ślub na tej ziemi. Władze zdecydowały, że będzie miał szczególny charakter – wyjaśnia kobieta. W rok po weselu na świat przyszła pierwsza córka Ciołków – Krystyna. Później rodzili się: Anna, Ryszard, Zbigniew i Ewa. Tadeusz Ciołek pracował początkowo jako urzędnik, później przeniósł się do spółdzielni Ogrodnik, a następnie do Rafako, gdzie został do emerytury. Żona wychowywała dzieci i opiekowała się chorym ojcem. Pracę znalazła w zakładach mięsnych, gdzie została szefową kuchni. – Gotowałam nawet na wojewódzkie imprezy. Najmowano mnie także na komunie i wesela – wspomina. W domu najbardziej chwalą jej gołąbki, galaretę oraz bułki pieczone. – Takie pszenne, plecionka na blaszce. Pyszne i niepowtarzalne – podkreśla córka.
Oprócz obowiązków domowych Ciołkowie musieli dbać o wielki ogród przy domu i 60-arowe pole na Ocicach. – Z tej ziemi wszystkie dzieci wykarmiłam – mówi jubilatka. – Jak kowal kuł, tak żyliśmy. Dorabialiśmy się pomału, od podstaw. Szacunek dla małżonka wynieśliśmy z naszych domów rodzinnych. Głowa musi mieć w pamięci, że to szyja nią kręci. Mąż po knajpach nie chodził, zarobione pieniądze kładł przede mną i mówił: zarządzaj – wspomina pani Ciołek.
Dziadkowie dochowali się 13 wnucząt i 6 prawnucząt. Najmłodszy ich potomek ma ponad miesiąc – to Wojtuś. Co cieszy na stare lata? Rodzina. Pani Zofia przeżywa ich smutki i radości. A czego można im życzyć? – Tylko zdrowia. Opiekuje się nami dobry lekarz, Jarosław Krężel – nie kryje wdzięczności gospodyni domu.
Kiedy prezydent Raciborza odwiedził jubilatów, nie potrafił się nadziwić, że 85-letnia kobieta nie ma wcale zmarszczek. – To chyba jakieś czary – uśmiechał się Mirosław Lenk. – Nigdy nie używałam pudrów ani kremów, wystarczyło dziecięce mydełko i zimna woda – zdradziła sekret swej urody.
(ma.w)