Raciborzanin wierny swojemu heimatowi
Dwie ojczyzny i związane z nimi losy ludzi, którzy musieli odnaleźć się w nowej powojennej rzeczywistości, dzielił znany raciborzanin dr inż. Josef Gonschior. Urodził się w 1937 r. w Raciborzu (ówczesny Ratibor) i od początku był związany z natenczas modernistycznym osiedlem robotniczym w Ocicach Południowych (Stadtrandsiedlung). Jego ojciec rodem spod Dobrodzienia był tokarzem (w drewnie), stolarzem i cieślą. Matka pochodziła z Kuźni Raciborskiej. Oboje rodzice od dzieciństwa posługiwali się językiem niemieckim i gwarą śląską.
Josef rozpoczął naukę w szkole podstawowej w Ocicach w 1943 r. Dwa lata później została ona jednak przerwana na skutek działań wojennych. W ostatnich dniach marca 1945 r. wraz z matką, transportem uciekinierów ze stacji kolejowej w Studziennej, dostał się do Górnej Bawarii, gdzie przebywał ponad rok w pobliżu bawarskiego Altötting. Ojciec w tym czasie, do zakończenia wojny pracował w firmie budowlanej w Berlinie. W czerwcu 1946 r. przyjechali do rodzinnego domku w Raciborzu-Ocicach. Jak wspomina Josef Gonschior, bardzo wielu ludzi wracało na swą ojcowiznę, ponieważ był to tzw. heimat, czyli strony rodzinne.
– Matkę ciągnęło do domu, ojciec też wrócił z siostrą z Niemiec. On podjął pracę w cukrowni, a ja poszedłem do szkoły. Języka polskiego nie znałem w ogóle. Mama nauczyła mnie modlitwy „Ojcze nasz...”, bo obawiała się, że komisja w punkcie zbornym pod Monachium będzie wymagała wykazania się znajomością chociażby dialektu śląskiego. O nic jednak mnie nie pytano – wspomina.
Dzieciństwo w nowej ojczyźnie
Do szkoły zaprowadziła go siostra, która wcześniej uczęszczała na wieczorowy kurs j. polskiego. Pouczała, co ma odpowiedzieć jeśli dyrektor zapyta, jak się nazywa i do której chodził klasy. Gdy znalazł się w gabinecie wszystko mu się pomieszało, więc zamiast do trzeciej klasy dyrektor zakwalifikował go rok niżej. Dziś uważa, że przy braku znajomości języka była to słuszna decyzja. Do klasy pana Josefa uczęszczały podobne do niego dzieci, czyli tzw. tutejsi, którzy władali wyłącznie niemieckim.
– Na początku w szkole porozumiewaliśmy się prawie wyłącznie po niemiecku. Oczywiście nauczyciele, którzy pochodzili głównie zza Odry np. Lubomi czy Syryni, starali się mówić po polsku. Przejście na język polski następowało z czasem, pamiętam, że jeszcze długo czytałem niemiecką literaturę, szczególnie Karola May’a – opowiada.
Naukę kontynuował w Męskim Liceum Ogólnokształcącym przy ul. Kasprowicza. Od początku upodobał sobie chemię.
– W moje ręce trafiła poniemiecka książka „Schlag nach”, która była rodzajem encyklopedii z dużą ilością różnych informacji. Ponieważ byłem dość wścibskim uczniem, szukałem ciekawych wiadomości, a potem w czasie lekcji wypytywałem o nie nauczyciela. A gdy coś wiedziałem, to tak intensywnie zgłaszałem się, że swymi palcami omal nie wydłubałem mu oczu. Takim byłem chwalipiętą – śmieje się doktor Gonschior.
W liceum brał udział w olimpiadach chemicznych i został jednym z pierwszych ich finalistów. Pamięta, jak w krótkich spodenkach i boso odbierał nagrodę książkową od pani kurator z Katowic. Ponieważ został przodownikiem nauki i pracy społecznej, uzyskane z tego tytuły dyplomy umożliwiały mu wstęp na uczelnię wyższą bez egzaminów. Wybrał oczywiście Wydział Chemiczny Politechniki Śląskiej w Gliwicach.
– Na studiach korzystałem z literatury niemieckiej, ponieważ Niemcy przed i w czasie wojny były potęgą w dziedzinie chemii. Dzięki dobrej znajomości niemieckiego uczestniczyłem też w praktyce zagranicznej na Węgrzech. Język ten zawsze był mi bardzo przydatny – mówi.
Do pracy w Zakładach Elektrod Węglowych w Raciborzu został skierowany wraz z listem polecającym z politechniki – „szczególne uzdolnienia w pracach badawczych”. W ZEW Josef Gonschior przepracował ponad 30 lat przechodząc kolejne szczeble kariery zawodowej, jako inżynier, st. inżynier, kierownik pracowni, kierownik Zakładowego Ośrodka Badawczego, główny inżynier ds. rozwoju. Był współautorem szeregu patentów i wniosków racjonalizatorskich. Otrzymał liczne nagrody i odznaczenia Zjednoczenia i Ministerstwa, w tym „Zasłużony dla ZEW”. Po złożeniu egzaminu w Centrali Handlu Zagranicznego ze znajomości j. niemieckiego, w latach 1969-1970 otrzymuje 3-miesięczne Stypendium ONZ w „Bundesversuch- und Forschungsanstalt” w Wiedniu.
Raciborzanin z krwi i kości
Związany z Raciborzem, w przeciwieństwie do wielu rodaków nigdy nie chciał opuścić go na stałe.
– Były to czasy, w których normalnie wyjechać nie było można. Natomiast nielegalne opuszczenie kraju, pozostawiając matkę i żonę uważałem za niemoralne – twierdzi pan Josef.
Niemniej w czasie swej kariery zawodowej, wśród wielu pomniejszych otrzymał dwie poważne oferty zagraniczne. W czasie swego wiedeńskiego stypendium zaprzyjaźniony asystent instytutu zaproponował mu pracę chemika w Afryce Południowej. Druga oferta wypłynęła również w czasie pobytu Austrii, a dotyczyła pracy w znanym z budowy maszyn Koncernie Voestalpine w Linz. Żadnej z propozycji nie przyjął.
– Miałem dużo szczęścia w życiu. Zawsze trafiałem na bardzo ciekawą robotę i ciekawe otoczenie. Pracując w ZEW nawiązałem sporo kontaktów zagranicznych. Poza tym możliwość większego materialnego dorobienia się nigdy mi nie imponowała, a to co miałem na moje potrzeby wystarczało – tłumaczy swą decyzję.
W 1982 r. uzyskał stopień naukowy doktora nauk chemicznych broniąc pracy która została przedłożona Radzie Naukowo-Dydaktycznej Instytutu Chemii i Technologii Nafty i Węgla Politechniki Wrocławskiej.
Czołowa postać mniejszości
Josef Gonschior w okresie przemian politycznych zaangażował się w ruchu mniejszości niemieckiej, wydając od listopada 1989 r. niemieckojęzyczny biuletyn kulturalny. W zmienionej nieco formie wychodzi on aż do dziś jako wkładka „Oberschlesische Stimme” do dwujęzycznego dwutygodnika Niemców w Polsce „Wochenblatt”.
Po oficjalnej rejestracji stowarzyszenia w 1990 r. w Katowicach wybrano go pierwszym zastępcą przewodniczącego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Ludności Pochodzenia Niemieckiego Województwa Katowickiego, a dwa lata później – aż do przejścia na emeryturę w 2000 r. – został sekretarzem generalnym Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców Województwa Śląskiego „Deutscher Freundschaftskreis – DFK”. Jednocześnie piastował funkcję dyrektora biura zarządu wojewódzkiego tego stowarzyszenia z siedzibą w Raciborzu.
Obecnie pełni jeszcze funkcję sekretarza przy radzie naukowej Fundacji im. Eichendorffa w Łubowicach, prowadzi kółko biblijne „action 365 international” założone przez raciborskiego jezuitę o. Johannesa Leppicha, a także współpracuje z niektórymi instytucjami w mieście, służąc swoją znajomością j. niemieckiego, np. podczas wystaw na temat modernistycznej architektury Raciborza i modernistycznej architektury Śląska.
– Koleją rzeczy jest, że czas nie pracuje na korzyść mniejszości narodowych. Zmieniło się nastawienie polityczne, z czasem zmienia się też mentalność. Dochodzi do wymiany kadry – pokolenie powojenne odchodzi, a młodzi patrzą bardziej nowocześnie. Wiem coś o tym, ponieważ współtworzyłem stowarzyszenie studentów (Verein Deutscher Hochschüler und Studenten zu Ratibor), skupiające ludzi młodych bardzo świadomych, dobrze mówiących po niemiecku. Kiedyś Polacy byli narodowi, dziś w efekcie globalizacji to nastawienie ulega zmianie – wyjaśnia powody ograniczenia działalności organizacji mniejszości narodowych.
Dr Gonschior uważa jednak, że towarzystwu pozostało jeszcze wiele do zrobienia, szczególnie w kwestii języka niemieckiego. Stanowi on podstawowy filar w kulturze, tymczasem godzin jego nauczania jest za mało. – Od początku, jako towarzystwo o to walczyliśmy i do dziś sprawa nie jest należycie rozwiązana. Ważne jest to szczególnie w gminach, gdzie istnieje duża mniejszość. Tam należałoby automatycznie wprowadzić j. niemiecki do nauczania, tworząc dwujęzyczne szkoły podstawowe. Pod tym względem rola towarzystwa jest znacząca, mniejszość potrzebuje jego opieki – dodaje pan Josef.
Ewa Osiecka