O (nie)pobożnym Raciborzu raz jeszcze
Przeczytawszy ponownie swój felieton z 16 października, w swoich rozmyślaniach wróciłem do kwestii pobożności naszego miasta. Uznałem, że niezbędne w związku z tym jest pewne uzupełnienie, rozszerzenie. Stąd tekst niniejszy – osobliwe postscriptum.
W artykule „(Nie)pobożny Racibórz, czyli zachęta na Rok Wiary” postawiłem dość radykalną diagnozę. Mianowicie: że Racibórz jest być może w równym stopniu pobożny, co niepobożny; że religijnie gnuśnieje; że mieszkającym tu wierzącym obojętnieje wiara, niewierzącym niewiara. Nie zamierzam bynajmniej wycofywać się z tego osądu – „com napisał, napisałem”. Jakkolwiek z drżeniem przypominam sobie ewangelijną przestrogę: „Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni”.
Diagnoza pretensjonalna
Przyznaję: od początku czułem, że w tych moich wywodach jest coś nie w porządku. Dręczyło mnie sumienie. Dlaczego? Nie umiałem określić. Teraz, kiedy nabrałem nieco dystansu, umiem. Tchnęły tamte słowa pretensjonalnością, bo poprzestały na postawieniu problemu. A jeśli nawet próbowały mu zaradzić, to – wydaje mi się – bardzo zdawkowo i powierzchownie. Przeanalizowawszy je, mógł ktoś pomyśleć: „No tak, Racibórz obojętnieje, rzeczywiście. Lecz co z tym fantem począć?”. I uzasadniony byłby to wniosek.
Tymczasem widzieć problem to dopiero początek – krok pierwszy, który domaga się kroku drugiego. Ten natomiast polega na zaproponowaniu przynajmniej jakiegoś rozwiązania wskazanego problemu. Cóż zatem z naszą raciborską jałowością w wierze, względnie w niewierze? Jak nasz skrawek świata przemienić fascynująco w wierze, fascynująco w niewierze nieobojętny?
Ogólne, a jednak szczególne
Powiem od razu: gotowych, a już tym bardziej z gwarantowaną skutecznością recept nie ma. Każdy skazany jest na siebie, na indywidualne poszukiwania, na własną inwencję. Mogę ewentualnie – jeśli nie będzie poczytane mi to za zbytnią arogancję – zasugerować jedynie pewne ścieżki, którymi – ufam – da się podążać ku duchowej nieobojętności.
Wpierw radziłbym zmierzyć się ze sprawami najbardziej fundamentalnymi, nad którymi w powszedniej zawierusze nie bardzo mamy czas i chęć się zastanowić (dobrą okazją po temu może więc być Rok Wiary), a od rozstrzygnięcia których wiele w naszym życiu zależy: Kim jestem? Skąd przychodzę? Dokąd zmierzam? Jaki jest mój początek? Czego od życia oczekuję? Co obrałem/obieram sobie za cel? Brzmią te pytania dość ogólnie, banalnie, ale – jak mniemam – mają niemałe przełożenie na codzienność. W zależności od udzielonej na nie odpowiedzi stajemy się albo nieobojętnymi wierzącymi, albo nieobojętnymi niewierzącymi. Obojętny w tym układzie będzie ten, kto pytań tych (z lenistwa?) nie podejmie.
Gdy idzie o siostry i braci niewierzących, tu by się moja kompetencja kończyła. Więcej radzić im – Wam! – nie umiem. Pozostają siostry i bracia wierzący.
Niewybrany wybór
Drodzy współwyznawcy! Nie czarujmy się ani nie oszczędzajmy: toczy nas obojętność. Wiem to z własnego doświadczenia. W ferworze najróżniejszych zajęć stygnie moja gorliwość. Człapiąc podług wypracowanych schematów, poddając się rutynie, oddalam się sercem od Chrystusa. Przytłoczony obowiązkami zapominam o Bogu (On – na szczęście! – nie zapomina o mnie). Obojętnieję. Staję się pasywny, otępiały. Jednocześnie zazdroszczę tym, którzy są Bogiem przejęci i których wiara angażuje. Przypuszczam, że wielu z Was podziela moje spostrzeżenia.
Ta nasza przypadłość wynika prawdopodobnie z faktu, że nigdy świadomie i tak naprawdę szczerze nie wybraliśmy Boga (wracamy do pytań zasadniczych). To rodzice, chrzcząc nas, wybrali Go za nas (chwała im za to!), a myśmy doszli aż dotąd, gdzie w wierze tkwimy obecnie, siłą wyłącznie ich decyzji. Nie wybraliśmy, nie potwierdziliśmy dotychczas tego ich wyboru. Toteż zadanie nasze na Rok Wiary jest takie: krytycznie przeanalizować swoją wiarę i wybrać ją osobiście. W ten sposób zyskamy grunt pod nogami, stabilny punkt oparcia i odniesienia zarazem we wszelkiego rodzaju wątpliwościach. To byłoby do zrobienia w pierwszej kolejności.
Łaska nieobojętności
Co dalej? Na myśl przychodzą mi dwa jeszcze środki umożliwiające rugowanie religijnej letniości oraz jej zapobieganie.
Po pierwsze: modlitwa. Kiedy zakochani przebywają ze sobą, to mimowolnie potęguje się ich wzajemna miłość. Podobnie jest z nieobojętnością w wierze. Wzrasta ona wtedy, gdy się modlimy, czyli przebywamy na rozmowie z Chrystusem. Chrystus naszej modlitwy nie potrzebuje, nie przymnaża Mu ona chwały. My natomiast modlitwy (spontanicznej, intymnej, nie tylko tej wyuczonej) potrzebujemy. Nas ona wzmacnia, ponieważ cementuje naszą wiarę. Tym samym wyrywa nas ze znużenia, cuci z odrętwienia. Dodaje nam werwy – jak randka. Stymulująco oddziałują także sakramenty, zwłaszcza pokuty i pojednania i Eucharystii. Koniec końców nieobojętność jest łaską i o tę łaskę trzeba nam Boga prosić.
Zbawienna wierność
Po drugie: bezpośrednie zaangażowanie. Nasza duchowa apatia niejednokrotnie może być owocem zbytniego oddalenia się od wspólnoty wierzących, od Kościoła. Jeśli nie identyfikujemy się z tymi, którzy wierzą, jakże możemy nie zobojętnieć? Naturalne, że tak się dzieje. Skoro zaś taka jest zależność, winniśmy przedsięwziąć coś w tym kierunku, aby się z Kościołem utożsamić. Możliwości jest trochę. Można np. zaangażować się w jakąś grupę funkcjonującą w parafii, czy to w żywy różaniec, czy w ruch charyzmatyczny, czy w zespół Caritas.
Zewnętrzne zobowiązanie bywa zbawienne. Widzę po sobie. Czasami do nieobojętności trzeba się po prostu zmusić. Wszak chodzi ostatecznie o wierność. Nie o uczucia, nie o emocje, ale o wierność: „Kto wytrwa do końca, będzie zbawiony”. Ks. Josemaria Escrivá de Balaguer (1902-1975), założyciel Opus Dei, stwierdził kiedyś: „Piszesz, żeś «stracił entuzjazm». Powinieneś pracować nie z entuzjazmu, lecz z Miłości, świadomy obowiązku, który polega na zaparciu się samego siebie”.
Pokusa obojętności
Co do rozważanej tu nieobojętności nasuwa mi się jedna jeszcze uwaga. Nie sposób, niestety, osiągnąć, zdobyć, posiąść jej jednorazowo, jednym jakimś aktem. Nie sposób stać się raz i już na stałe nieobojętnym. Nie łudźmy się. To raczej proces, to dojrzewanie. To falowanie: raz jest się nieobojętnym, raz znowuż obojętnym – i tak naprzemiennie. W nieobojętności zawsze będziemy nie dostawać. Tym więcej motywować winniśmy się do czujności i do samokrytyki. Pocieszenie przynoszą w tym kontekście słowa ks. Tomáša Halíka, praskiego filozofa i teologa: „Co nie jest chwiejne, jest nietrwałe”.
Ja w swojej wierze trwam niezmiennie od 24 lat. Wielcem z tego rad (obym wytrwał do końca!). Chociaż różnie było i różnie jest. Ustawicznie łapię się na tym, że sprawy Boże są mi obojętne. Duchowa walka trwa: w społeczeństwie (również raciborskim); w każdym człowieku; we mnie. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Wszyscy borykamy się z tymi samymi problemami, branymi może tylko z innej strony. Życzę Czytelnikom, a przede wszystkim sobie, powodzenia w przezwyciężaniu pokusy duchowej obojętności. Tak, bo obojętność to nie lada pokusa.
* * *
Wyszedł mi z tego postscriptum cały elaborat. Cieszę się, że mogłem go napisać. Uspokoiłem się. Temat religijnej obojętności Raciborza mogłem (a przynajmniej starałem się) ukazać pełniej. Choć niedosyt i subtelna obawa pozostają. Gdyż właściwie bez końca można by pisać: wciąż więcej i wciąż szerszej. Albowiem taka jest już ta nasza rzeczywistość: paradoksalna – skończona, a w tej skończoności nieskończona. Lecz niech tyle wystarczy.
Szczęść Boże! dk. Łukasz Libowski