Człowiek człowiekowi zgotował ten los - Część 2
Historia jaka się wydarzyła, miała miejsce na Kresach Wschodnich, na Wołyniu. Obecnie ten region leży na granicy Ukrainy z Białorusią i Polską.
Oswajanie Syberii
W końcu w oddali dostrzegliśmy niewielkie budowle. Nie były to jednak domki letniskowe tylko drewniane baraki, w których zostaliśmy rozlokowani. W środku było pusto i straszliwie zimno. Nie było żadnych mebli, w kącie stał jedynie rozpadający się piec, który był naszą nadzieją. Niestety, pomimo tego, iż las był pełen drewna, palenie było ograniczone. Używaliśmy pieca tylko do przygotowania posiłków – jeżeli było z czego. W innym razie, nadzorujący nas strażnik mógł zobaczyć skąd leci dym. W takiej sytuacji znalazła się moja mama. Gdy strażnik zbliżał się do naszego domku, postawiła patelnię na podłodze, a ogień zalała wodą. Wtedy ja, jako niespełna póltoraroczny brzdąc, jeszcze słabo chodzący, wpadłem oburącz na rozgrzaną patelnię. Można sobie wyobrazić co działo się z moimi malutkimi, piekącymi dłońmi. Lekarza nie było, a o lekarstwach nie było mowy. Skóra zaczęła ropieć a w rękach powstały dziury. Mama zdjęła z siebie jedyną koszulę jaką miała, podarła ją na paski i owinęła mi nimi dłonie, czekając, aż samoistnie rany się zagoją.
Zimno, głód i niepewność dalej zaglądały nam w oczy. Osoby w miarę sprawne i zdrowe zabierano do lasu do pracy, by zdobywały drewno. Za pracę otrzymywały żywność, ale były to racje głodowe – znikoma porcja chleba, trochę mąki, kaszy. Z kaszy i mąki przygotowywano posiłek, mieszało się to wszystko w garnku, gotowało i mieliśmy „pyszny, kaloryczny obiad ale i tego nie każdego dnia można było oczekiwać. Zima panowała tam dziewięć miesięcy a temperatura dochodziła do -45 stopni Celsjusza. Mijał rok za rokiem, a my nadal czekaliśmy, co z nami będzie. Nie wszyscy doczekali, niektórych pochłonęła zmarzlina syberyjskiej tajgi. Ja przetrwałem. Dziś nie mogę uwierzyć, że tam byłem i przeżyłem tę gehennę.
Utracone dzieciństwo
W 1942 roku załadowali nas znowu do takich samych wagonów towarowych, w jakich nas przywieźli. Wojna trwała nadal. Zostaliśmy zakwaterowani w europejskiej części Rosji, we wsi Konstantynowska w województwie Kujbyszew. Nam przypadł domek z jednym pomieszczeniem. Mówili, że była to pijalnia piwa, prowadzona przez Niemców. Ale gdzie podziali się Niemcy? Było nam już lepiej, bezpieczniej. Nie baliśmy się już tak bardzo o jutro. Jednak głód nadal doskwierał, a zimy były mroźne. Przez noc drzwi tak obmarzały lodem, że rano, aby wyjść trzeba było każdorazowo odrąbywać lód siekierą.
Ojca zabrali na wojnę. Zostaliśmy sami. Nikt nas o zdanie nie pytał. Wręcz przeciwnie, od czasu do czasu, zaprowadzali dorosłych Polaków do biur i kazali podpisywać się pod pustą kartką. Ludzie stawiali opór, mówiąc, że nie wiedzą co podpisują. Natomiast strażnicy mówili, że to nie szkodzi i reszta zostanie wypisana później. W rzeczywistości podpisywało się dokument, mówiący o zrzeknięciu się swojej ojczyzny i przyjęciu rosyjskiej narodowości. Na szczęście, mój tata był rozsądnym mężczyzną i nigdy nie podpisał się, gdy mu kazano. Dzięki temu po wojnie mógł do nas wrócić. Najstarszy brat zaczął pracować jako traktorzysta. Dostawał za to trochę zboża, ziemniaków, było lepiej choć daleko nam było do sytości bo cała żywność szła na front dla wojska lub była zabierana przez strażników. Lata mijały, miałem już sześć lat i dwa miesiące – dzieciństwo stracone bezpowrotnie.
Jabłko szczęścia
Wreszcie nadszedł koniec wojny. W kwietniu 1946 roku wyjechaliśmy do Polski. Panowała niesamowita radość wśród rodaków. Kończyła się nasza tułaczka po obcej ziemi, kończył się strach. Podczas podróży pociąg zatrzymywał się co pewien czas. Wtedy pamiętam cud, który mi się przytrafił. Mamusia przyniosła mi jabłko. Jak je zdobyła, nie wiem, bo i pieniędzy nie miała. Może dała jej jakaś dobra dusza? Ale nie w tym problem. Niej wiedziałem jak zabrać się do jego spożycia, ponieważ pierwszy raz w życiu widziałem jabłko na oczy. Trzeba pamiętać, że przeżyłem 7 lat głodu i w tamtych czasach nie miałem pojęcia co to jest pomarańcza, banan czy inny owoc. Na smak kiełbasy musiałem jeszcze długo czekać, ponieważ był to czas po wojnie – wszystko zniszczone, a ludzie biedni. Do rozkoszowania się jedzeniem była daleka droga. Jednak najważniejsze było to, że spać szło się sytym. Wystarczyło zjeść ziemniaki i wypić kubek mleka. Tak było przez wiele lat. O słodyczach nie było mowy, nawet na święta nie zawsze było je za co kupić. Smak tego pierwszego jabłka towarzyszy mi przez całe życie. Zapamiętałem go do dziś i był on nieporównywalny do smaku dzisiejszych jabłek.
Roman Gawryluk
urodził się 10 stycznia 1939 r. Jego rodzina przyjechała do Polski ze Związku Radzieckiego w 1946 r. Ojciec pana Romana został tu zdemobilizowany. Mieszkał początkowo w Borucinie z kilkoma żołnierzami, następnie cała rodzina znalazła lokum w Braciszowie w dzisiejszym powiecie głubczyckim. Pan Roman przeprowadził się do Raciborza w 1962 r. Pracował w tutejszej komendzie milicji, w drogówce (skończył w 1963 r. roczną szkołę milicyjną w Piasecznie). Jest członkiem Związku Sybiraków w Raciborzu.