Uchyla rodakom rąbka Polski
– Gdy mnie pytają skąd znam język rosyjski, odpowiadam spytajcie mnie skąd znam język polski. W domu polszczyzna była trochę wileńska, a trochę wiejska. Języka uczyłam się więc dopiero po przyjeździe do Raciborza – wspomina Genowefa Arcimowicz.
Ta niewysoka, niezwykle ruchliwa kobietka, która nie rozstaje się ze swoim rowerem, przez wiele lat uczyła matematyki. Przede wszystkim jednak znana jest ze swych licznych inicjatyw związanych z organizacją przyjazdów do Polski Polonii ze Wschodu. A w szczególności z jej rodzinnych Kresów.
Pani Genowefa, najstarsza z siedmiorga rodzeństwa urodziła się w Lejszyszkach nieopodal Brasławia na Wileńszczyźnie, obecnej Białorusi.
– Jeszcze za czasów caratu nadano mojej miejscowości nazwę, która wzięła się od ogromnej ilości szyszek. Było ich tak dużo, że opalaliśmy nimi dom. Dziś nadal „leją” się tam z okolicznych drzew – opowiada.
– Moja rodzina jeszcze w XIX wieku otrzymała na własność ziemię. Ojciec był więc kułakiem, za co po wojnie na trzy miesiące aresztowano go i głodzono. A przecież był zwykłym właścicielem ziemskim, który dawał innym pracę. Dziś wydaje się to nie do pomyślenia, ale w tamtych czasach za takie rzeczy trafiało się do więzienia. Rosjanie uważali, że jest to eksploatacją cudzego trudu, który ma swą wartość pieniężną. Marks mówił, że to tak, jakby kradło się pieniądze obcemu człowiekowi – przedstawia komunistyczną filozofię.
Pozazdrościła radości życia
Do więzienia trafiła również matka pani Genowefy. Rosjanie zabrali państwu Arcimowiczom wcześniej obsianą ziemię do kołchozu. – Rosło tam żyto. Mama zbierała kłosy, zboże mieszała z innymi roślinami, czym nas karmiła wydzielając porcje upieczonego chleba. Znaleziono u niej 1,2 kg kłosów i dostała pięć lat więzienia – wspomina pani Genowefa.
Pamięta, że w przeciwieństwie do Niemców, którzy otwarcie niszczyli Żydów i Polaków, Rosjanie robili to podstępem. Jak likwidowano na przykład kościoły, to w pewnym momencie znikali również księża. W trudnej sytuacji rodzinnej, nie mogąc szukać pocieszenia w swej religii, z żalem patrzyła na młodych, beztrosko roześmianych Rosjan. – Pozazdrościłam im tej radości życia, sama nie miałam powodu do wesołości. Poszłam więc do Matki Bożej Brasławskiej, uklękłam i pomodliłam się: Matko Boska pozwól mi nie chodzić do kościoła, bo nie ma gdzie, nie odprawia się mszy. Pozwól mi też śmiać się. Wtedy usłyszałam taki wewnętrzny głos „Pozwalam, ale tylko na jakiś czas”. Czas ten jednak nie był określony. Nadziei nie było żadnej – konkluduje.
Kłamstwo moralnie usprawiedliwione
Gdy zamknięto w więzieniu jej mamę, pracowała na poczcie. Naczelnik natychmiast ją zwolnił.
Jedynym wyjściem, by nie umrzeć z głodu były studia. Stypendium przyznawane za egzaminy zdane na czwórki i piątki wystarczało na chleb i ulubiony cukier, czasami śledziki i margarynę, którą cienko smarowała chleb. Ziemniaki nosiła z domu, 50 km zakładając na nogi szmaty, ponieważ buty były zbyt drogie.
By nie zdradzić się ze swoim ziemiańskim pochodzeniem musiała wykazywać się nie lada sprytem.
– Kłamałam, że nie zatrudnialiśmy na naszej ziemi obcych ludzi. Tłumaczyłam pokrętnie, że było nas wystarczająco dużo, by własnymi rekami ją obrabiać. Nie było więc powodu, aby mnie wyrzucić z uczelni – wspomina.
Pierwsze studia rozpoczęła w Daugavpils, obecnym Dyneburgu na Łotwie. Gdy dostała się na uczelnię mama ostrzegła: „Jak wstąpisz do Komsomołu nie jesteś moją córką”. – Pomimo że musiałam nieźle nagimnastykować się, by dotrzymać słowa, żyło się tam trochę lżej, nie było takiego nacisku komunistycznego – tłumaczy.
Z problemów zwierzyła się wykładowcy, Polakowi, docentowi biologii, dziś już nieżyjącemu Wilhelmowi Chlebowiczowi. Zdziwiony, że wcześniej nic nie powiedziała o swej sytuacji rodzinnej, stwierdził „My Polacy tutaj sobie pomagamy”. To jemu zawdzięcza, że dostała się na matematykę. – W szczególności na naukach społecznych uczyliśmy się bzdur. Na szczęście, zdając egzaminy nie trzeba było deklarować, że się w nie wierzy. To mnie ratowało, zdawałam więc na piątki – mówi pani Genowefa.
Dyrektor „atrakcyjny” politycznie
Była dobrą matematyczką. Profesorowie, również matematycy, szanowali ją za wiedzę. Pewnie dlatego jakoś przetrwała dwuletnie studia. Później skierowano ją do pracy w rosyjskiej szkole w nadgranicznym Tabore. Zsyłano tam osoby niepewne politycznie. Spotkała wspaniałych ludzi. Pomogli znaleźć jej mieszkanie w Leningradzie, gdzie podjęła zaoczne studia magisterskie. – W Leningradzie nie wolno było studiować dzieciom kułaków, a nawet tym, którzy niechcący znaleźli się pod okupacją niemiecką. Ja miałam na sumieniu oba grzechy. Co było więc robić? – kłamałam.
Dziś tego nie żałuję, wręcz jestem dumna z tego – przyznaje pani Genia.
Swoje wspomnienia z tego okresu zawarła w pracy przygotowanej na konkurs ogłoszony przez gdańskich nauczycieli w okresie stanu wojennego. – Napisałam, jak przeżyłam śmierć Józefa Stalina. Zdobyłam druga nagrodę, a za otrzymane pieniądze kupiłam sobie rower, bo poprzedni mi ukradziono – wyznaje.
W latach 50. przyjechała do Raciborza, gdzie pół roku wcześniej zatrzymała się cała rodzina. Niemal od razu powierzono jej funkcję dyrektora Szkoły Podstawowej nr 1 na Ostrogu.
– Dyrektorstwo nie pasowało mi, bardzo chciałam uczyć matematyki. Ponieważ przyjechałam ze Związku Radzieckiego byłam „atrakcyjna” politycznie. Jako dyrektor pokazałam im jednak swoje – śmieje się.
W końcu jednak została nauczycielem matematyki w technikum budowlanym. Pragnąc bliżej poznać młodzież, chętnie wyjeżdżała z uczniami np. podczas wakacji na Ochotnicze Hufce Pracy. Do bardziej śmiałych wyjazdów należała wycieczka do Częstochowy, gdzie zabrała swoją klasę maturalną. Pomysł zrodził się podczas jednego z ogólnopolskich spotkań nauczycieli na Jasnej Górze. Zauważyła, że nauczyciel z Poznania przyjeżdża z grupą swojej młodzieży przed maturą. Pomyślała, dlaczego i ja nie mogę tego zrobić? Wyprawa przygotowywana była w konspiracji, pod pozorem wycieczki Szlakiem Orlich Gniazd. Nawet kierowca autobusu, który fortelem załatwił na kopalni jeden z uczniów, nie znał prawdziwego celu podróży. Po powrocie pani Genowefa martwiła się, czy któryś z rodziców nie zadzwoni w tej sprawie do dyrektora. Pewnie wtenczas straciłaby pracę.
– Tyle lat pracowałam, ale wcześniej nic podobnego nie przyszło mi do głowy. To co się wtedy działo było niesamowite. Dziwne uczucia ogarniały nie tylko mnie. Coś niezwykłego roztaczało się wokół, było w ludziach. To właśnie wtedy, w sierpniu 1980 r. powstała „Solidarność”. Nie zdarzyło się to ad hoc, ale dojrzewało powoli. A potem ogłoszono stan wojenny, w którym tak wiele się wydarzyło – opowiada z zaangażowaniem o okresie walki o wolność.
Powroty pełne wzruszeń
Polską wolnością w latach 90. postanowiła podzielić się ze swymi rodakami na Wschodzie. Swoje pierwsze kroki skierowała jednak nie na Białoruś, gdzie panuje reżim, ale na Łotwę.
– Napisałam na swą dawną uczelnię. W odpowiedzi otrzymałam telegram z prośbą o przesłanie zaproszeń dla 40 – 50 osób łącznie z zapewnieniem im noclegów i wyżywienia. Znajomi stwierdzili, że oszalałam. Nie było wiadomo skąd wziąć pieniądze. Pomogła „Wspólnota Polska”, do której zwróciłam się o pomoc finansową. Dodało mi to otuchy do działania. Wizyta Łotyszów z Daugavpilsu rozpoczęła się od warszawskiej pielgrzymki do Częstochowy, a zakończyła w Raciborzu, gdzie podejmowały ich nasze rodziny. Przyjechali przeważnie ludzie starsi, którzy być może pierwszy i ostatni raz byli w Polsce. Nie wiedzieli, jak mi dziękować – opowiada o wzruszeniach.
Potem rozpoczęły się kontakty z Białorusią, skąd pani Genowefa zapraszała mieszkańców z Brasławia. – Woziliśmy paczki na Białoruś. Przyjmowaliśmy tamtejsze dzieci. Nawiązaliśmy współpracę z Polskim Związkiem Kulturalno-Oświatowym w Cierlicku Kostelcu i szkołą polską w Czechach, którą również odwiedzili Białorusini. Chciałam im w ten sposób podpowiedzieć, że może trzeba Czechów naśladować – tłumaczy.
Organizowała też rewizyty. Z grupą raciborzan wyjechała m.in. na Górę Krzyży w pobliżu miejscowości Szawle.
– Zabraliśmy dwa kawałki brzozy i postawiliśmy tam polski krzyż z napisem „Solidarność”. Byliśmy też w Wilnie na grobie Piłsudskiego, gdzie jest serce matki, a także w kościółku gdzie został ochrzczony – wylicza.
Genowefa Arcimowicz nie ustaje w podróżowaniu. Ze wzruszeniem wspomina swój pobyt na Monte Casino. – Na ścianie wypisane nazwiska żołnierzy, z których wielu pochodziło z mojej miejscowości. Oni walczyli o Polskę, a jak życie się z nimi rozprawiło? Zginęli na obcej ziemi i leżą tam, gdzie wcale nie ma Polski.
Ewa Osiecka