Dorota Frączek odkrywa tajemnice życia w Oborze
Doktor teologii dogmatycznej, pedagog, logopeda, a jednocześnie kobieta, która nie bała się sama podjąć prowadzenia restauracji wychowując czwórkę dzieci. Dziś również autorka książki „Życie w Oborze”, w której odkrywa przed czytelnikami najtrudniejsze momenty z nim związane.
– Czy łatwo sprostać tylu wyzwaniom?
– Od dziecka lubiłam pisać. Najpierw były to bajki, które wysyłałam do „Misia”, potem artykuły dla młodzieży o charakterze teologicznym. Po maturze rozpoczęłam studia na wydziale fizyki Uniwersytetu Śląskiego, które przerwałam wybierając teologię na KUL. Ponieważ wiara rozumu nie wyklucza, ucząc młodzież często korzystałam z fizykalnych przykładów. Po studiach uczyłam religii w II LO, a wcześniej w gimnazjum. Praca ta sprawiała mi wielką satysfakcję. Jednocześnie zaangażowałam się w prowadzenie restauracji w Oborze, którą nazwałam „Leśna”.
– Co sprawiło, że zdecydowała się pani opisać trzy lata ze swego życia?
– Wszystko napisałam w książce. Przez pięć lat byłam właścicielką lokalu w Oborze. Zanim go zamknęłam, sama stanęłam za barem. Ponieważ szczególnie zimą niewiele się działo, zaczęłam opisywać kilka lat, które tutaj spędziłam. I nie chodziło o to, by napisać autobiografię, ale przekazać pewną filozofię życia, pewne doświadczenia, podzielić się nimi z innymi.
– Bardzo otwarcie pisze pani o ludziach i minionych zdarzeniach. Jednocześnie będąc bohaterką i narratorką nadaje pani książce bardzo osobisty charakter. W rezultacie historia pani życia w Oborze stanowi kanwę ciekawej powieści.
– Książka opisuje perypetie, w które wpędził mnie mój były mąż. Wszystko to co mnie spotkało, dotyczyło również restauracji w Oborze, na tle której toczy się moje życie. Przy okazji opisuję historie moich pracowników, którzy z tym miejscem byli również związani. Książka utrzymana jest w pogodnym nastroju, choć są fragmenty wzbudzające refleksję i smutek. Nie są to wydarzenia wyjątkowe, ale to co przeżywałam jest z pewnością bliskie, a może czasem tożsame z problemami innych ludzi. Choć z pewnością nie wszystkim np. pali się samochody, czy nie wszyscy są oszukiwani przez najbliższą osobę.
– Dla czytelnika może być ciekawe to, co pani myślała, gdy pojawiały się problemy i jak sobie pani z nimi radziła?
– Zamieściłam moje refleksje w przekonaniu, że może nie jest takie istotne co nas spotyka, bo czasem przeżywa się coś, co dla innych nie stanowi żadnego problemu. Ważne jest natomiast, jak potrafimy sobie z tym poradzić. Czasem tylko subiektywnie problem urasta do rangi dramatu. Dlatego w książce chciałam ludzi zdystansować do samych siebie: „Spróbuj i popatrz z boku na problem, który cię dręczy i wtedy będziesz mógł lepiej sobie z nim poradzić”.
Książka nie ma happy endu. Na początku pomyślałam, co to za książka, która opisuje perypetie i nie ma szczęśliwego zakończenia. Postanowiłam jednak napisać, tak, jak w danym momencie faktycznie układało się moje życie.
– Nie chciała pani poczekać na lepszy moment, w którym kończyłaby się książka?
– Pomyślałam, że może dobrze, że kończy się tak, a nie inaczej. Ponieważ jeśli chcę kogoś pocieszyć, to nie mogę być na lepszej pozycji niż on. Jeżeli pocieszałby mnie ktoś, komu się powodzi, pomyślałabym sobie: „Co ty możesz wiedzieć o mojej sytuacji, jak u ciebie wszystko jest w porządku”? Takie, a nie inne zakończenie sprawia, że mogę powiedzieć, że nie jest łatwo, ale czy to jest koniec świata?
– Odkrywa pani problemy po to, by czytelnik mógł je porównać i zastanowić się nad wyborem własnej drogi?
– Opisałam, jak postąpiłam w mojej sytuacji, ale może ktoś znalazłby lepsze rozwiązanie. Chodziło mi jednak o to, aby każdy się zdystansował do siebie. Nie jestem kimś, kto może radzić innym, jak zachować się w określonej sytuacji. Każdy jednak może zdystansować się do swoich problemów i samego siebie. To jest dobre rozwiązanie, emocji nie można powstrzymać, ale nie należy się nimi kierować. Musi być refleksja, a ona jest, gdy się zdystansujemy. Nie proponuję pójścia na łatwiznę. Papież Jan Paweł II mówił, że tylko śnięte ryby płyną z prądem. Trzeba podjąć więc trud, aby iść pod prąd i podejmować wyzwania.
– To cenne rady, szczególnie od osoby, która pomimo wielu kłopotów nie załamuje się tak łatwo.
– Generalnie nie chcę nikogo pouczać, tylko dodać otuchy. Zawsze potrzebujemy kogoś, ktoś nas wesprze. W książce opisuję człowieka, który mi pomógł. Nie jestem „siłaczką”, która zawsze sobie radzi, też przeżywam i potrzebuję od kogoś pocieszenia i pomocy.
– Tym najbliższym człowiekiem nie był jednak pani mąż, który okazał się największym wrogiem.
– Męża poznałam na KUL, gdzie razem studiowaliśmy. Jak się okazało, nie wszyscy studenci tej uczelni są aniołami. Ojciec męża pochodził z Ghany, matka z małego miasteczka pod Toruniem, on sam urodził się w Polsce. Razem byliśmy przez 18 lat. Z zawodu jest prawnikiem, ja prowadziłam spółkę. Trudno o lepszą sytuację mając znawcę prawa u swego boku. Poza tym komu można bardziej zaufać niż własnemu mężowi? Tymczasem oszukał mnie i naraził prawie na więzienie, fałszując moje podpisy.
– Zabrał też pani syna.
– Przegrałam z nim walkę o mojego autystycznego Pawełka. Sędzia postanowiła, że skoro mój syn nie mówi, to najlepiej będzie jeśli zamieszka z babcią, która jest logopedą. Nie zamierzam jednak z niego zrezygnować. Skończyłam studia i dziś też jestem logopedą. Zdobyłam dodatkowe certyfikaty. Zamierzam otworzyć gabinet logopedyczny, w którym będę się zajmowała m.in. dziećmi autystycznymi. Sędzia, którą posądzam o stronniczość, teraz będzie miała trudniejsze zadanie, by ocenić, czy lepiej będzie mojemu Pawełkowi u babci emerytki, czy u matki, która ma kwalifikacje i dysponuje najnowszą wiedzą z dziedziny autyzmu i logopedii.
– Może więc dobrze, że mąż wcześniej w sądzie wygrał dziecko?
– Dlatego w książce piszę, że jeśli mamy wrażenie, że dzieje się nam krzywda, czasem trzeba poczekać. Gdyby nie zabrano mi Pawełka, nie poszłabym na studia logopedyczne. A dziś mam nie tylko nowy zawód, nowe możliwość realizowania się, ale przede wszystkim poczucie, że mogę synowi jeszcze dużo pomóc.
– Książka ma głębsze przesłanie?
– Ponieważ jestem teologiem, zawiera ona nutę refleksyjno-teologiczną. Dwa czy trzy razy piszę, że gdyby nie pewne wydarzenia z czasów maturalnych, to dzisiaj straciłabym wiarę. Zwątpienie wynikało z przekonania, że tyle włożyłam w swoją rodzinę, tymczasem wspólne życie okazało się nieznośne. Uważałam, że dopóki jest rodzina, to jest co ratować. Determinacja nie zawsze jednak ma korzystny wpływ, w szczególności na dzieci. Może jest to belferskie porównanie, ale patrzymy na swoje życie jak małe dzieci, które nie widzą, co jest na stole. W swej nieufności, by to sprawdzić gotowe są nawet ściągnąć obrus. Pan Bóg patrzy na nas z góry, wie co jest na stole i jak należy to poukładać. Pewnych spraw nie musimy rozumieć, ale musimy zaufać, bo On wie co dla nas jest dobre.
– Co dla Pani było najważniejsze w obliczu tak wielu trudnych sytuacji?
– Jest jedna zasada, ja nazywam ją światełkiem w tunelu. Wszystko jest dobrze, nawet gdy dzieje się źle, jeśli zachowamy pewne wartości, jeśli nie przestaniemy być ludźmi. Najgorzej, jeśli ktoś staje przed lustrem i nie może spojrzeć sobie w oczy.
Piszę na końcu książki, że chcę być szczęśliwa, dlatego muszę zachować cechy człowieczeństwa, ponieważ tylko człowiek przez duże C może być szczęśliwy. Jeśli natomiast udało mi się kogoś pocieszyć, to jest to, do czego dążyłam i uważam to za mój sukces.
Rozmawiała Ewa Osiecka
Dorota Frączek urodziła się w Raciborzu. Po maturze wstąpiła na wydział fizyki Uniwersytetu Śląskiego. Po trzech latach przeniosła się na Katolicki Uniwersytet Lubelski do Lublina, który ukończyła jako doktor teologii dogmatycznej. W tym zakresie jest autorką pozycji naukowej „Tajemnica Krzyża”. Pedagog, logopeda i filozof z zamiłowania. Przez długie lata poświęcała się pracy katechetycznej z młodzieżą. Jako właścicielka i prezes spółki prowadziła restaurację, organizowała centrum handlowe oraz nadzorowała budowę hotelu. Matka syna zdrowego, syna autystycznego, syna zagubionego i jednej wspaniałej córki. Była żoną mulata.