Zbigniew i Damian Kłosek w weneckim lustrze
Gdyby wierzyć w przesąd, że każde rozbite lustro to siedem lat nieszczęścia, Kłoskowie nie zaznaliby w życiu zbyt wiele radości. Tymczasem i pan Zbigniew, który zaczynał pracę w zakładzie szklarskim w 1980 roku i jego syn Damian, który dziś prowadzi rodzinną firmę, nie mają powodów do narzekań. Od prawie trzydziestu lat raciborzanie korzystają z usług szklarskich tej rodziny podążając za nią z ul. Przejazdowej na Ostrogu, po Szewską, a skończywszy na Opawskiej.
Lata 80. w krzywym zwierciadle
Popołudniowe słońce wdziera się do zakładu przez okienne szyby i odbija w tych, które znajdują się w środku. Olbrzymia rozeta w suficie, kiedyś podświetlana, jest chyba jedynym świadkiem szalonych zabaw, bankietów i rodzinnych obiadów, z których w latach 70. i 80. słynęła restauracja „Opawska”. Dziś zamiast muzyki słychać tu odgłosy pracujących maszyn. W tym hałasie trudno rozmawiać, więc siadam z panem Zbigniewem w biurze, gdzie wspomina dawne czasy. Rozmawiamy, a nasze sylwetki odbijają się w lustrach zawieszonych na wszystkich ścianach. Jesteśmy w każdej ramce, obrazku, szybie i ten niezamierzony efekt od razu zauważa mój kolega, który uwiecznia to na fotografiach.
Pan Kłosek jest do naszego spotkania dobrze przygotowany. Przynosi ze sobą notatki z ważnymi datami i przebiegiem zawodowej kariery, więc szybko ustalamy, że w 1977 roku zaczynał od pracy w punkcie tapicerskim Ramety, a potem przeszedł do zaopatrzenia w Wielobranżowej Spółdzielni Rzemieślniczej. Punktem zwrotnym okazał się rok 1980, kiedy znajomy pana Zbigniewa wyjechał do Niemiec i zostawił kompletnie wyposażony zakład szklarski w Głogówku. Postanowił go razem ze szwagrem przejąć. – To były takie czasy, że mieliśmy jedną prostą maszynę do szlifowania szkła, a resztę wykonywaliśmy ręcznie – wspomina nasz bohater, który wszystkiego musiał się nauczyć od podstaw. – Niewielu potrafiło wtedy robić lustra, a mnie pokazał tę sztukę nieżyjący już szklarz Szołdra. W hurtowni chemicznej kupowałem azotan srebra, którym, po odpowiednim rozcieńczeniu, podlewałam odtłuszczone szkło i na tym polegała cała filozofia – tłumaczy. Ponieważ pracował wtedy często na szkle falistym, więc i wpadek nie brakowało. – Różne szopki z tego nieraz wychodziły, ale w tym kryzysie wszystko się sprzedawało, a ludzie byli zawsze zadowoleni – podsumowuje.
Kłosków okno na świat
W 1984 roku pan Kłosek otworzył przy ul. Przejazdowej swój pierwszy zakład w Raciborzu. Największym hitem tamtych lat były szafki łazienkowe z lustrem, które produkowała firma z Pietrowic Wielkich. Pan Zbigniew wykonywał dla nich właśnie lustra. – Na rynku nie było wtedy żadnego wyboru, więc każda nowość przyjmowana była z entuzjazmem. Szafki brały sklepy rzemieślnicze i GS-y, a ja musiałem zatrudnić dwóch pracowników, bo mieliśmy mnóstwo zamówień. Zdałem też egzamin czeladniczy w Izbie Rzemieślniczej w Katowicach – mówi pan Kłosek. Wkrótce lokal przy Przejazdowej okazał się za mały jak na tak prężnie rozwijającą się firmę, więc przeniesiono ją na ul. Szewską. – Tam były dwa duże pomieszczenia, ale przede wszystkim bardzo dobry punkt, bo usytuowany niedaleko targowiska – tłumaczy pan Zbigniew. A że ma niespokojną duszę, to i zakład szklarski po pewnym czasie przestał mu wystarczać. – Zauważyłem, że jest duże zapotrzebowanie na szyby zespolone. Kupiłem więc w Studziennej budynek po byłej centrali nasiennej i zacząłem ich produkcję – relacjonuje pan Zbigniew. Nowe przedsięwzięcie wymagało zainwestowania w sprzęt i ludzi. – Na początku zatrudniałem sześciu pracowników, potem było ich dwudziestu. Pracował też ze mną mój syn Mateusz – podsumowuje pan Kłosek, który w końcu wpadł na pomysł, by produkować całe okna. – Miałem kolegę, który sprowadził dla mnie z Niemiec używane maszyny i pokazał mi jak się je obsługuje. Takie były początki – wspomina szklarz. Dziś firma Ekookna, na czele której stoi starszy syn pana Zbigniewa zatrudnia ponad tysiąc pracowników i jest jednym z największych zakładów w naszym regionie.
Drzwi do kabiny z żoną w tle
Pan Zbigniew wciąż pomaga obu synom, choć jak sam przyznaje, wiedza, którą wykorzystywał przez wiele lat, teraz na nic się już nie przydaje. Nikt już nie wykorzystuje azotanu srebra do produkcji luster, rzadko używa się noża do cięcia szkła. – Widzę jak wiele spraw mój młodszy syn Damian załatwia przez internet czy telefon i wiem, że postęp w tej dziedzinie jest nieunikniony. Teraz najważniejsze są specjalistyczne maszyny, które potrafią naprawdę wszystko – podsumowuje pan Kłosek. Najlepsze w tej branży są włoskie, ale Kłoskowie w swoim zakładzie na Opawskiej używają chińskich i jak na razie na sprzęt nie narzekają.
Przechodzimy do pracowni, by zobaczyć najnowszy nabytek – maszynę, która robi nadruki na szkle. – Jeszcze jej nie uruchomiliśmy, bo okazało się, że wymaga 27 kW a my mamy przyłącze tylko na 10 kW, więc musieliśmy wystąpić do Tauronu o zwiększenie mocy – tłumaczy pan Damian. Ta maszyna ma ogromne możliwości. Klient może przynieść zdjęcie żony i za pomocą tej maszyny zostanie ono nadrukowane np. na kabinie prysznicowej. Oprócz walorów estetycznych taką żonę można sobie też bezkarnie stłuc. No chyba, że zamówi się kabinę ze szkła bepiecznego, które dzięki laminatowi nie rozkruszy się, lub hartowanego, które jest o 2,5 raza bardziej wytrzymałe od jego pierwotnej wersji.
Na szkle malowane
Ostatnio modne są szklane tafle z różnego typu nadrukami do kuchni. – To może być panorama Nowego Jorku albo papryczki. Ono jest łatwe w utrzymaniu i nie wymaga fug, nic więc dziwnego, że stało się ostatnio takie popularne – tłumaczy pan Damian. Dużym wyzwaniem dla Kłosków było zamówienie z firmy Armex, dla której robili przeszklenie o wymiarach 5 m x 2,80 m. Składało się ono z trzech części, a każda z nich ważyła 112 kg. – Z przetransportowaniem tego szkła męczyliśmy się kilka godzin, ale efekt jest imponujący – pan Damian pokazuje na zdjęciach zrealizowany projekt, a ja zastanawiam się, jak wygląda największa szyba jaką są w stanie sprowadzić. – To tafla jumbo, która ma 3210 x 6000 mm. Najpopularniejsze są jednak tafle 3210 x 2550 mm – wyjaśnia Damian Kłosek, którego firma realizuje zamówienia w kraju i za granicą. – Mieszko zamawia u nas dużo gablot na słodycze, a Niemcy szkło do balustrad. Współpracujemy też z architektami wnętrz, którzy zlecają nam wiele zamówień m.in. w restauracjach i od klientów indywidualnych – dodaje.
Rozmawiamy o szklanych taflach i patrzymy jak kolejne kawałki szyb wędrują do szlifierki. Ta prosta w obsłudze, według pana Damiana, maszyna ma 11 przycisków i osiem tarcz, które chodzą jednocześnie. Podziwiam pracowników, którzy potrafią pracować w tym hałasie. – To pani jeszcze wiertarki nie słyszała – mówi ze śmiechem pan Zbigniew, a ja zwracam uwagę na stojącą w kącie maszynę, która wygląda jak zabytek. – To jedna z moich pierwszych maszyn do szlifowania szkła. Zrobił ją Czesław Knopik, w swojej pracowni przy placu Jagiełły, na podstawie zdjęcia maszyny niemieckiej – wyjaśnia pan Zbigniew. – Ma pan więcej takich pamiątek? – pytam mojego rozmówcę, a on ze śmiechem wyjaśnia: – Miałem zbyt burzliwe życie, żeby chcieć wracać do przeszłości. A co z przyszłością? – Widzi pani, synowie mi się udali, świetnie sobie radzą zawodowo, a ja chciałbym już odpocząć. Marzy mi się gospodarstwo rolne, w którym mógłbym hodować kozy... I pan Zbigniew z takim entuzjazmem zaczyna opowiadać o tym przedsięwzięciu, że zaczynam się obawiać o ten jego wypoczynek. Całkiem realny wydaje mi się jednak scenariusz, że za kilkanaście lat przyjeżdżam na którąś z podraciborskich wiosek, żeby zrobić reportaż o hodowcy, którego produkty z koziego mleka podbijają polski rynek.
Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły