Złote lata ulicy Długiej
prezentują Katarzyna Gruchot i Bolesławstachow
Fotooptyka – przez różowe okulary
Salon, w którym można było obejrzeć jak rozwijała się socjalistyczna myśl techniczna przyciągał nie tylko raciborskich fotografów, ale i zwykłych mieszkańców. Przychodzili tu pomarzyć o sprzęcie fotograficznym, którym mogliby dokumentować codzienność. A kiedy się słucha ich wspomnień, to ma się wrażenie, że ona mimo wszystko była kolorowa. Nawet jeśli to były kolory Orwo.
Salon Fotooptyki, który należał do Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Handlu w Wodzisławiu został przyniesiony na Długą w listopadzie 1979 roku z Rynku. – Tamten sklep był niewielki i miał bardzo małe zaplecze, dlatego przeprowadzka dobrze nam zrobiła – mówi Teresa Brandt, która od trzech lat prowadziła w nim dział fotograficzny. – Bardzo podobał nam się pełen klombów deptak. Kiedy nie było klientów siadałyśmy sobie na ławeczce – dodaje.
Lokal przy Długiej miał bardzo nowoczesne wnętrze. Prowadziły do niego szklane drzwi. Z ich prawej strony znajdowały się oprawki, a na wprost długa lada, gdzie odbywała się sprzedaż. – Byłam pod takim wrażeniem tego lokalu, że z mojego krótkiego pobytu w Austrii w 1981 roku przywiozłam do firmy piękne żółte firanki, które upięłam w oknach, tak jak to widziałam za granicą. Na parapetach poustawiałam kwiaty i od razu zrobiło się bardziej europejsko – tłumaczy.
Klienci lubili obdarowywać panie z Fotooptyki przeróżnymi prezentami. Ciemnoskóry chłopak, który znalazł kiedyś w salonie schronienie podczas zamieci śnieżnej odwdzięczył się bananami, co w czasach kryzysu było niezwykłym rarytasem. Alfred Malcharczyk, który kupował tam często filmy, równie często przynosił ciasteczka albo rurki z kremem.
Pani Teresa dojeżdżała codziennie do pracy w Raciborzu z Rydułtów. – Rano pokonywałam trzy kilometry na nogach na dworzec, żeby zdążyć na autobus o 6.00. Po pracy musiałam czekać na dworcu na autobus, który odchodził o 20.00. W domu byłam właściwie gościem, ale nigdy nie narzekałam bo praca w Fotooptyce bardzo mi się podobała – wspomina pani Teresa, która była jednocześnie modelką domów handlowych PSS Społem.
Kierowniczką salonu była Franciszka Adamczewska, a optykiem Henryk Śmierzchalski. Pomagały mu dwie stażystki. – Pani Franciszka była bardzo wymagająca. Jak tylko wchodziła do sklepu, to nic nie umknęło jej uwadze. Niepodlane kwiatki, brudne firany, kurz na półkach – wyliczała, a my biegałśsmy – opowiada Teresa Brandt. – Miała jednak ogromną wiedzę i chętnie się nią z nami dzieliła. Wiedziała jak postępować z klientami i z personelem – dodaje.
W tamtych czasach były ogromne problemy z filmami do aparatów. Jak przychodziło pięć sztuk, to było święto. Zapisywali się na nie najczęściej raciborscy fotografowie. Tak samo było z aparatami fotograficznymi. Były też cieszące się ogromną popularnością klisze z bajkami dla dzieci, bo Fotooptyka miała w sprzedaży projektory do wyświetlania tych bajek i ekrany ścienne. Pani Teresa zapewnia, że sama kupiła sobie taki aparat i w swym domu w Niemczech ma do dziś wiele bajek.
Ludzie wierzyli w Fotooptykę, w jej dobrze przeszkoloną kadrę i profesjonalny sprzęt. – Przyszła do nas kiedyś jakaś babcia i mówi: dajcie mi takie okulary, żebym mogła jeszcze coś przeczytać, bo już prawie ślepa jestem. Daliśmy jej najpierw do przymierzenia same oprawki, a ona wzięła gazetę i od razu stwierdziła, że teraz jest o wiele lepiej – wspomina pani Brandt. Wiele razy dochodziło też do innych pomyłek. Inna babcia weszła kiedyś do sklepu i z niedowierzaniem stwierdziła: To obok w słodyczach są takie kolejki za czekoladami i bombonierkami a u was tego tyle leży i wskazała na opakowania po kolorowych filmach do aparatów.
Dużo fotografów zaopatrywało się w Fotooptyce w utrwalacze do wywoływania filmów. – To był taki proszek, po który przyjeżdżali do nas klienci z całej okolicy. Kiedy zaczął się kryzys i nie dostawaliśmy już papieru do pakowania, któryś z tych fotografów poprosił o książkę życzeń i zażaleń, z której wyrwał trzy kartki, zapakował do nich utrwalacz i wyszedł. Miałam z tego powodu kilka nieprzespanych nocy, bo te książki to były druki ścisłego zarachowania z ponumerowanymi stronami i z każdego wpisu trzeba się było tłumaczyć w dyrekcji – dodaje pani Teresa.
Leszek Tytko zaopatrywał się w Fotooptyce w filmy do aparatu – enerdowskie Orwo i polski Foton. – Nie było mnie stać na zakup aparatu fotograficznego, ale często przychodziłem, żeby pooglądać Smienę 8 albo Zorkę. Mój kolega kupił tam kiedyś kamerę do kręcenia filmów. To był radziecki Sport, za który zapłacił 700 zł (dla porównania bochenek chleba kosztował wtedy 7 złotych a kilogram cukru 12,50 zł). Z jednej rolki można nią było nakręcić trzy minuty filmu – wspomina. Można tam było również kupić kalimagnezję, która zastępowała lampę błyskową. – To była taka mała saszetka na herbatę z lontem, którą wystarczyło podpalić by był błysk. Szybko się zorientowaliśmy, że jeśli umieści się ją w butelce razem z opiłkami siarki i aluminium to wychodzi z tego domowej roboty bomba. Robiliśmy sobie nad Odrą różne próby do czasu aż dostałem kawałkiem szkła w czoło. Zresztą kierowniczka Fotooptyki – Franciszka Adamczewska szybko zorientowała się do czego wykorzystujemy kalimagnezję i oznajmiła nam kategorycznie, że już więcej niczego nam nie sprzeda – opowiada ze śmiechem pan Tytko.
Anna Solich trafiła do Fotooptyki w 1983 roku i pracowała tam trzy lata. Wcześniej była instruktorem praktycznej nauki zawodu w DH Bolko. – Realizowaliśmy recepty na okulary, choć nie mieliśmy, tak jak to jest teraz, do dyspozycji okulisty. Klienci przychodzili z receptami z przychodni a my, po zrealizowaniu zamówienia, oddawaliśmy je do Zespołu Opieki Zdrowotnej – tłumaczy pani Ania. Wszystkie realizowane przez Fotooptykę recepty na okulary i oprawki były refundowane przez ZOZ. Aparaty fotograficzne, lampy błyskowe i rzutniki zamawiane były w Katowicach i w razie reklamacji tam były też odsyłane. Stałymi klientami salonu byli Andrzej Złoczowski i Andrzej Kamiński. – Właściwie nie mieliśmy konkurencji, bo byliśmy jedyną państwową firmą o tym profilu w Raciborzu – podsumowuje pani Solich.
Na przełomie roku 1989 i 1990 zakład fotooptyczny przejęła Małgorzata Muszczak i prowadzi go do dziś.
Dom Mody Elegancja – francuski szyk i polska solidność
Dziś relikt poprzedniej epoki, a kiedyś kultowy i oblegany salon z modą damską. W czasach kiedy inne sklepy świeciły pustkami, do prestiżowej placówki domu mody przyjeżdżały klientki nawet z Czechosłowacji.
– Zawsze mieliśmy towar najlepszej jakości i niepowtarzalny asortyment – mówi kierowniczka salonu Marzena Potyka-Zapotoczny. Sklep podlegał Domowi Mody Elegancja w Katowicach i to właśnie stamtąd wyszedł impuls do otwarcia nowej placówki przy ul. Długiej w Raciborzu, która była czternastą na Śląsku. Nad pracami wykończeniowymi sprawował pieczę dyrektor Feliks Guźdź, który zadbał o to by raciborski sklep nie odbiegał wyglądem od innych tego typu placówek w kraju. – Sklep był piękny. Na ścianach mieliśmy materiałowe tapety. Meble, kontuary, parapety i obudowy grzejników wykończone były czarnym dębem a na podłogach leżała wykładzina dywanowa w ceglastym kolorze – relacjonuje Marzena Potyka-Zapotoczny, która wcześniej była kierowniczką sklepu Anatol Gminnej Spółdzielni w Kuźni Raciborskiej. Całość dopełniały cztery stylowe, ośmioramienne żyrandole z porcelany i mosiądzu, sprowadzone z Kostuchny, dzięki którym placówka zyskała eleganckie i dobre oświetlenie. – Na zewnątrz dyrekcja zamontowała jeszcze kutą lampę na wysięgniku, którą włączałyśmy jesienią i zimą. Jak się szło od strony salonu Gerarda Matuszka to nasz sklep po prostu błyszczał – dodaje pani Marzena, która pamięta też zamontowany przed wejściem wiatrołap z aluminium, co na tamte czasy było nowością. Jedynym mankamentem było usytuowanie przymierzalni, przez którą trzeba było przejść by dostać się do magazynu. W praktyce nikt na to jednak nie narzekał.
W pierwszej obsadzie salonu znalazła się też Róża Jeż, która wcześniej pracowała w Pewexie przy ul. Ogrodowej i Michalina Pypeć. Pani Michalina trafiła do salonu z zakładu krawieckiego Elegancji, który mieścił się przy Świńskim Rynku. – Moim kierownikiem był Marian Bogdanik, a zajmowaliśmy się krawiectwem ciężkim. Uszyta przez nas odzież wysyłana była właśnie do Domów Mody Elegancja – opowiada pani Pypeć.
Obie panie doskonale pamiętają dzień otwarcia salonu. – Na początku towaru było tyle, że każdy mógł wybrać coś dla siebie. Mieliśmy suknie, garsonki, spódnice i płaszcze. Dużą część asortymentu stanowiły futra z karakułów i nutrii, kołnierze z lisów i nakrycia głowy – wylicza pani Michalina, która do dziś pamięta zakupioną w Elegancji kurtkę z zielonej irchy.
Kiedy klientkę trzeba było przekonać o trafności wyboru, do akcji wkraczała pani Róża, o której obie panie mówią że wyglądała jak wycięta z żurnala. – Wystarczyło, że przymierzyła płaszcz by pokazać wszystkie jego atuty klientce, a my już po chwili go pakowałyśmy. Była wysoką blondynką o figurze modelki i na niej po prostu wszystko wyglądało świetnie – dodaje ze śmiechem pani Marzena.
Personel domu mody nie miał jednakowych strojów, ale panie wiedziały, że jak sama nazwa sklepu wskazuje – muszą być zawsze eleganckie. – Dyrektor Guźdź urządzał często naloty, czyli niezapowiedziane wizyty, by sprawdzić jak sobie radzą jego placówki. Wszystkie znałyśmy historię pewnej ekspedientki, która straciła pracę bo miała na sobie jeansy, co w pojęciu naszego szefa było szczytem braku dobrego smaku – opowiada pani Marzena. Placówka w Raciborzu była konrolowana często, ale zawsze z tych kontroli wychodziła obronną ręką. – Miałyśmy pensje zależne od utargów, a że te były zawsze wysokie, nigdy nie narzekałyśmy na wypłaty – mówią zgodnie obie panie.
W czasach PRL-u nie można było zamawiać tego co się chciało, bo o nadziale na sklep decydował rozdzielnik przygotowywany w Katowicach. Tam trafiały wszystkie ubrania z poszczególnych zakładów krawieckich Elegancji: sukienki z Jastrzębia, garsonki z Częstochowy czy płaszcze z Raciborza. – Zdarzało się, że dostawałyśmy 50 sztuk takich samych sukienek i na ulicach wciąż spotykało się tak samo ubrane raciborzanki – opowiada kierowniczka placówki. Pani Michalina pamięta granatową sukienkę, którą kupiła właśnie w Elegancji, bo choć sama jest świetną krawcową, potrafiła w swoim sklepie znaleźć zawsze coś wyjątkowego. – Ta sukienka kosztowała około 800 złotych, ale była tak piękna, że założyłam ją na chrzciny bratanka męża – tłumaczy i dodaje, że płaszczyk ze sztucznego lisa ma w szafie do tej pory. – Czuję do niego taki sentyment, że nie potrafię się z nim rozstać.
Kiedy pytam, czy w latach 80. obowiązywała ta sama co dziś rozmiarówka, obie panie zaprzeczają. – Dostawałyśmy ubrania w pełnej rozmiarówce na wzrost: od 158 cm do 176 cm. Co do wielkości to zaczynała się dopiero od numeru 42, choć ta numeracja była trochę inna niż dzisiaj – opowiada kierowniczka placówki. Salon nie prowadził usług krawieckich, więc żadne przeróbki nie wchodziły w grę. Nie było też reklamacji ani zwrotów, bo klientki były zadowolone z każdej rzeczy okupionej wielogodzinnymi kolejkami. Towar pakowano zazwyczaj w szary papier, a gdy ten się skończył musiały wystarczyć nylonowe worki, w których ubrania trafiały do sklepu.
Zdarzało się, że po dostawie towaru przed sklepem był taki tłum, że dla bezpieczeństwa wpuszczano do środka po kilka klientek. – Pewnego razu pod naporem tego tłumu pękła nam szyba – wspomina pani Michalina, a jej szefowa dodaje, że kiedy zaczęły się czasy kryzysu, wprowadziły reglamentację. – Pytałyśmy np. klientki po ile swetrów mamy sprzedawać i jeśli ktoś z kolejki proponawał, że po dwie sztuki to tak właśnie robiłyśmy – dodaje. Pani Marzena pamięta dobrze pierwszą wigilię w salonie. – Mieliśmy dostawę towaru i tyle ludzi, że musiałyśmy zostać do wieczora. Wracałyśmy z Różą do domów zrozpaczone, bo żadna z nas nie zdążyła przygotować wieczerzy. Wtedy moja przyjaciółka Lenka Pancek, która mieszkała w tym samym bloku, zaprosiła nas do siebie do domu na wigilię – wspomina wzruszona pani Marzena.
– To były piękne lata ulicy Długiej. Trzymałyśmy się razem i wzajemnie sobie pomagałyśmy. Znałyśmy inne sklepowe i kierowniczki, ze wszystkimi byłyśmy po imieniu. Tworzyłyśmy w pewnym sensie rodzinę – mówią zgodnie obie moje rozmówczynie.
W 1983 roku Marzenę Potykę-Zapotoczny na stanowisku kierowniczki zastąpiła Halina Adamczyk. W latach 90. placówkę przejął Jerzy Judyński, który otworzył tam sklep z futrami i odzieżą skórzaną.
Perfumeria Jola – zapach eleganckiej kobiety
W czasach PRL-u polskie perfumerie konkurowały jedynie z produktami zagranicznych firm, które były dostępne tylko w Pewexach za dewizy. Panie ceniły sobie jednak produkty rodzimej Polleny Urody a jej kultowe już zapachy, takie jak „Pani Walewska” czy „Być może” do tego stopnia przypadły im do gustu, że są produkowane do dziś. Na głównej ulicy Raciborza nie mogło więc zabraknąć salonu, w którym można by się zaopatrzyć w najlepsze polskie kosmetyki. Zanim go jednak otwarto, przez wiele dni trwały prace nad nowoczesnym wystrojem wnętrza i odpowiednim wyeksponowaniem towaru. Ponieważ otwarcie przypadało na koniec listopada, pomyślano już o dekoracjach świątecznych. Nie zabrakło nawet choinki. – Mieliśmy pełne półki i duży zapas w magazynie, co w 1979 roku było nowością – opowiada pracująca tam wtedy Elżbieta Affa. Pierwszy dzień za ladą pamięta doskonale, bo na dworze czekała już ogromna kolejka raciborzan ciekawych nowego salonu. – Czekałyśmy na nich w eleganckich mundurkach w kolorze mięty, uszytych przez spółdzielnię krawiecką PSS-u i z najlepszym towarem, od którego uginały się półki – relacjonuje pani Elżbieta. – W pierwszym dniu ludzie brali wszystko co wpadło im w oko, dopiero później musiałyśmy się zapoznać z wszystkimi nowościami na rynku, żeby klientom móc doradzać – opowiada pani Affa. – Czytałyśmy wszystkie opisy z opakowań kosmetyków i studiowałyśmy ich składy. Tak naprawdę żadna z nas nie miała w tej dziedzinie doświadczenia, ale po kilku miesiącach było już łatwiej – dodaje.
Sklep otwarty był od 10.00 do 18.00 a w soboty do 14.00. PSS dbał o to, by towaru nigdy nie brakowało. Do najpopularniejszych polskich zapachów damskich należała kultowa „Pani Walewska”, sprzedawana w granatowo-złotej buteleczce oraz woda kwiatowa „Być może”, która w zamyśle jej twórców miała konkurować z najbardziej znanymi perfumami świata – Channel no5. Ikoną męskich zapachów był Brutal, choć panowie cenili również Fiorda, Warsa i Wodę Brzozową.
W czasach kiedy jeszcze nie wynaleziono spirali do rzęs, kosmetycznym hitem był tusz do rzęs w kamieniu. W zależności od tego czy używało się szczoteczki czy pędzelka, nadawał się jednocześnie do malowania rzęs, brwi i rysowania kresek na powiekach. – Nasz towar był dostępny dla wszystkich, bo ceny nie były nigdy wygórowane, poza tym polskie kosmetyki były dobre jakościowo. Sama zaopatrywałam się zawsze w naszej perfumerii – podkreśla pani Elżbieta.
Polskie produkty, które powstały w czasach PRL, dziś wciąż biją rankingi sprzedaży. Powracamy do kultowych zapachów, mydeł Biały Jeleń czy kosmetyków dla dzieci Bambino.
Kosmetyka i Higiena – raciborzanki w kolejce po urodę
W grudniu 1979 roku w Spółdzielni Pracy Kosmetyka i Higiena w Katowicach odbyło się zebranie w sprawie utworzenia przy ul. Długiej w Raciborzu salonu kosmetyczno-fryzjerskiego. Zaproszono na nie kosmetyczki: Urszulę Woźnicę, Irenę Pytlik i Gabrielę Mężyk a także fryzjerki Natalię Klimę i panią Bronisławę. Na spotkaniu wybrano kierowniczkę salonu, którą została Urszula Woźnica. Salon otwarto na początku 1980 roku. Wkrótce do zespołu dołączyła Maryla Szymańska, również kosmetyczka i Helena Mączka, która była manicurzystką.
– Kiedy zaczynałam pracę w Raciborzu, miałam już dziesięcioletnie doświadczenie kosmetyczne w „Praktycznej Pani” w Pszowie – wspomina Irena Pytlik. – Zakład, jak na tamte czasy, był świetnie wyposażony. Miałyśmy oryginalne włoskie przyrządy do czyszczenia twarzy, sprowadzane przez spółdzielnię w Katowicach i polskie kosmetyki, które jakością wcale nie odbiegały od tych zagranicznych – dodaje.
Salon od samego początku swego istnienia cieszył się ogromną popularnością. Klientek było tak dużo, że już niebawem do zespołu dołączyła Lucyna Walaszek, która zajęła się prowadzeniem recepcji. Umawiała panie na wizyty od 7.00 rano do 21.00 wieczorem włącznie z sobotami, kiedy zakład otwarty był od 7.00 do 14.00. Nawet praca w systemie zmianowym nie zmniejszała kolejek. – Pamiętam wiele takich sytuacji, kiedy panie do henny były sadzane na dodatkowych krzesełkach, bo brakowało nam już miejsca, żeby je zmieścić. Nawet w tych trudnych warunkach wszyscy byli zadowoleni – opowiada Irena Pytlik. Oprócz zakładu fryzjerskiego i salonu z dwoma stanowiskami kosmetycznymi był pokój, w którym pracowała manicurzystka oraz osobne pomieszczenie, w którym panie, za parawanem, wygrzewały się w promieniach kwarcówki. – W stanie wojennym musiałyśmy mieć przepustki. Mieszkałam w Wodzisławiu, więc docierałam po drugiej zmianie do domu dość późno – wspomina Gabriela Mężyk, która trafiła na Długą po rocznym stażu w gabinecie kosmetycznym w Rybniku. – Miałam do wyboru zostać tam albo przejść do Raciborza. To był właśnie moment otwarcia ul. Długiej po remoncie i mnie się tam bardzo podobało. To było naprawdę prestiżowe miejsce– wspomina pani Gabrysia.
Salon na Długiej jak na owe czasy był bardzo luksusowy. Raciborzanki przychodziły tu nieraz po prostu z ciekawości. –Trafiało do nas dużo młodych kobiet, głównie na zabiegi oczyszczające i pielęgnacyjne. Rzadziej robiłyśmy makijaże wyjściowe czy ślubne. Najważniejsze było jednak to, że każdą dziewczynę było na takie usługi stać – podkreśla Gabriela Mężyk.
Helena Mączka robiła manicure, pedicure, masaż ciała i obsługiwała tzw. biosaunę. – To była absolutna nowość. Klientka wchodziła do niej cała tak, że wystawała jej tylko głowa i pod wpływem pary całe jej ciało odprężało się i odpowiednio nawilżało – mówi Irena Pytlik. Pani Helena dodaje, że zazwyczaj po biosaunie proponowało się masaże. – Korzystały z nich nie tylko panie, ale i panowie. Podobnie było z manicurem. Oczywiście panom wystarczały wypielęgnowane dłonie, nasze klientki chciały iść jednak z duchem czasu. Wybierały paznokcie w migdałki w różowych i czerwonych kolorach – wspomina Helena Mączka.
– Nie dysponowałyśmy oczywiście takimi urządzeniami jak teraz, ale świetnie dawałyśmy sobie radę – wspomina kosmetyczka Maryla Szymańska. – Nie było wapozonów, więc serwowałyśmy paniom maseczki ziołowe zaparzane gorącą wodą. Często same przygotowywałyśmy kremy. Robione były na bazie euceryny, którą kupowałyśmy w aptece – tłumaczy. Gabriela Mężyk dodaje, że aby dostać półprodukty do robionych na miejscu kosmetyków konieczne były znajomości w aptekach. – Na szczęście farmaceutki były naszymi klientkami więc wzajemnie się wspierałyśmy i pomagałyśmy sobie – mówi pani Gabrysia. Panie pracowały na bazie naturalnych kosmetyków: bezzapachowych, bez konserwantów i wszystkie zgodnie twierdzą, że nie zdarzyło się by którykolwiek z nich kogoś uczulił. A skoro już natura zagościła na dobre, każdej klientce podczas zabiegu proponowano filiżankę ziół lub szklaneczkę soku z marchwi, przygotowywanego na miejscu w sokowirówce.
Kiedy w 1983 roku do salonu przy ul. Długiej trafiła na staż Dorota Jasita, pracowały tu już: pani Bronisława, Natalia Klima, Małgorzata Żymełka i Natalia Skrobek. Panie, tak jak kosmetyczki, przychodziły na dwie zmiany i nigdy nie narzekały na brak klientek. Prowadziły tylko fryzjerstwo damskie, oczywiście w oparciu o kosmetyki polskich firm. Wyjątek stanowiła niemiecka Londa. Najmodniejsze w latach 80. były trwałe ondulacje i pasemka. – Po sukcesie serialu „Powrót do Edenu”, wszystkie klientki chciały mieć fryzurę jak główna bohaterka Tara – opowiada pani Dorota. Skończyła Zasadniczą Szkołę Zawodową przy ul. Fornalskiej w Raciborzu ale wszystkie tajniki zawodu poznała dopiero podczas stażu. – Wszystkiego nauczyła mnie nieżyjąca już pani Bronisława, która po dwóch latach zaproponowała mi etat – wspomina pani Dorota, która pracowała tu jeszcze w latach 90., kiedy firma znalazła się już w prywatnych rękach dotychczasowej kierowniczki – Urszuli Woźnicy.
Sentyment do ul. Długiej i czasów świetności salonu pozostał wszystkim moim bohaterkom. – Tu była wyjątkowa atmosfera. Byłyśmy młode, bardzo z sobą zżyte i zadowolone z tego, że pracujemy w najlepszej placówce w mieście – mówi Irena Pytlik. – Samo miejsce było bardzo prestiżowe – dodaje Gabriela Mężyk (Kozielska). – Chciałam się nim kiedyś pochwalić dzieciom i przywiozłam je do Raciborza, żeby pokazać jego najpiękniejszą ulicę – tłumaczy. Po latach czar jednak prysł. Pozostały zdjęcia i to co najpiękniejsze – wspomnienia, którymi z ogromnym entuzjazmem podzieliły się ze mną wszystkie panie.