Błogosławieni, którzy w Panu umierają
ks. Jan Szywalski przedstawia
„Postanowiono człowiekowi raz umrzeć, a potem sąd”. ( Hebr 9,27)
Bezsenna noc. Łapczywie łapię powietrze, ostry atak oskrzelowej astmy, oddychanie spazmatyczne, płuca nie nadążają, tlenu wciąż za mało. Muszę wytrwać do rana, nie będę budził paniki. Może to już koniec? Czuję, że może nastąpić zastój oddechu, niebezpieczeństwo jest realne. Myśli przychodzą na mnie, rozrachunek: czy jestem gotów? Jako człowiek z duszą nieśmiertelną i jako kapłan? Oceniam: biorąc ogólnie tak. Wg listy grzechów modlitewnika nie mam nic ciężkiego na sumienu, ale, jak mówi św. Paweł: „Sumienie nie wyrzuca mi wprawdzie niczego, ale sędzią moim jest Bóg”. On przenika serca i nerki człowieka, zna motywy i pragnienia, wnika w podświadomość. Ile było w moim działaniu pozy, udawania? Obłuda jest pokusą kapłanów, nie tylko żydowskich. „Komu więcej dano, od tego więcej się żądać będzie”; od księdza więcej niż od innego człowieka, od biskupa więcej niż ode mnie. Św. Paweł bał się, „abym innych nauczając, sam nie został odrzucony”. To w tej chwili nie teorytyczne rozważania moralne, to prawdziwe rozliczenie się. Jest jeszcze miłosierdzie Boże, jakby Bóg obrońca przed Bogiem sędzią.
Powoli świta. Jest po siódmej, kiedy wybieramy nr 112. Reakcja natychmiastowa, kilka pośredników i odzywa się pogotowie. „Mamy tu ostry atak astmy oskrzelowej” – zgłaszamy. „O Jezu, przyjeżdżamy natychmiast” – ostro widocznie ocenili styuację. Byli po piętnastu minutach. Fachowa pomoc: zastrzyk, maska z tlenem na nos i do samochodu. Krótkie przebadanie i przejazd na pulmologiczny oddział. Jestem uratowany, jeszcze raz się udało, wyrok odsunięty.
Byłem obecny przy śmierci mojego poprzednika, ks. Franciszka Melzera. Miał niecałe 94 lata, rozum zdrowy, słuch doskonały, tylko oczy słabe dostrzegały jedynie kontury przedmiotów. W owym roku 1976 obchodził 65-lecie kapłaństwa.
Była sobota, dzień przed odpustem parafialnym. Na starego kapłana przyszedł kryzys: woda podnosiła się w organizmie. Doktor dał mu lekarstwo i orzekł, że „jeżeli organizm nie zareaguje, nie będzie rarunku, nastąpi zgon”. Na życzenie chorego przyjechał ks. Gade z Ocic, jego spowiednik i przyjaciel. Wyspowiadał go i udzielił namaszczenia chorych. Komunię św. otrzymał rano. Zapaliliśmy świecę i odmawialiśmy różaniec; czasem przedzielałem go czytaniem fragmentu z Ewangelii. Umierający modlił się z nami, choć z przerwami i coraz ciszej; oddech był coraz słabszy i słabszy, aż się zatrzymał. „Zasnął w Panu”.
Następnego dnia odbył się odpust parafialny. Wierni przyjęli śmierć swego sędziwego proboszcza bez szlochów i płaczu, rozumiejąc, że musiała kiedyś nastąpić. Życie było spełnione, sprawy ziemskie i duchowe uporządkowane, nie pozostawił wrogów, ani gorszącego przykładu. Odszedł, bo Pan, który go powołał, teraz go odwołał.
Nie byłem obecny przy śmierci ks. Stefana Pieczki, proboszcza farnego kościoła, ale może byłem świadkiem ostatnich jego świadomych słów.
Leżał na intensywnej terapii w starym szpitalu raciborskim. Już wtedy zapatrzony tylko w jeden punkt sufitu, uważany za nieprzytomnego. Poszedłem do jego łoża, wmówiłem mu głośno kilka aktów żalu, udzieliłem rozgrzeszenia, namaściłem olejami świętymi; nie pamiętam już, czy wsunąłem mu usta kawałek Hostii. Po błogosławieństwie jakby na pożegnanie uścisnąłem mu rękę. Wtedy, mimo przymkniętych oczu, odpowiedział uściskiem, na twarzy pojawił się niewyraźny uśmiech i w pełni przytomnie wyszeptał; „Dziękuję ci, przyjacielu, dziękuję ci”.
Słowa te zachowuję w pamięci ze wzruszeniem, jako wyraz naszej bliskości, także jako dowód, że słuch jest ostatnim ogniwem łączącym ze światem. Potem, jak może pamiętamy, przyjęły go siostry Annuntiaty do swego klasztoru, gdzie przeżył pod czułą opieką jeszcze trzy miesiące, nie budząc się już ze śpiączki. Umarł 21 czerwca 1991 r., w dniu, w którym w tymże klasztorze świętował prymicje inny młody kapłan. Prawie symboliczny znak, że kapłaństwo chrystusowe jest wieczne.
Szczególny związek łączył mnie z innym starszym kapłanem, z ks. Franciszkiem Wańkiem. Był proboszczem na Starej Wsi w latach 1962 – 1977, ja zaś u niego wikarym przez okres siedmiu lat. Był wymagający, ale nie tylko dla innych, także dla siebie. Jako emeryt po siedemdziesiątce przyszedł na rodzinne miejsce do Studziennej, tam gdzie w międzyczasie zostałem proboszczem. Teraz to on nazywał mnie „szefem”. Przez dziesięć lat był mi pomocnikiem, doradcą oraz nauczycielem starzenia się. Tu przeżył swój złoty jubileusz kapłański i swoje osiemdziesiąte urodziny. Gdy osiągnął 81 lat, wyraźnie osłabł. W niektórych dniach nie zjawiał się w kościele, ale korzystał z pozwolenia na odprawianie mszy św. w domu. Miał pewien żal do mnie, że rzadko go odwiedzam, ale wiadomo: co innego kapłan młody i czynny – dużo religii, nabożeństwa, spotkania – a co innego emeryt, którego głównym zajęciem jest „mieszkać”. W pewien poranek jakby jakiś głos przynaglał mnie, żebym poszedł do niego. Ucieszył się wyraźnie. „Ze mną nie jest dobrze – wyznał – wiem, że długo już nie pożyję. Mam z Panem Bogiem taką cichą umowę: prosiłem Go, abym mógł dożyć osiemdziesiątki, teraz mam osiemdziesiąt jeden, rozumiem, że czas odejść... Chyba dobrze nam było razem, jak sądzisz, Szefie”? Przytaknąłem, choć żałuję teraz, że nie uczyniłem tego z większym entuzjazmem.
Następnego dnia umarł. Odprawił rano mszę św. w mieszkaniu, po niej osłabł i czuł, że godzina jego nadeszła. Wobec gospodyni przepraszał wszystkich za wszystko i modląc się, ufny, że miłosierdzie Boże uzupełni niedostatki jego życia i odszedł z tego świata. „Sługo wierny, wejdź do wesela Pana swego”.
Nauczyłem się też wtedy, że nie wolno lekceważyć dobrych natchnień.
***
Jaki będzie nasz kres pielgrzymowania ziemskiego? Modlimy się często w kościele: „Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie”, ale przeważnie życzymy sobie dzisiaj nagłego niespodziewanego końca. Negatywną stroną postępu medycyny jest to, że często pozwala przewidzieć śmierć. „Chce pan znać prawdę? Pozostało panu pół roku życia”. Trzeba człowiekowi pozostawić furtkę na nadzieję, choćby na cud.
Przede wszystkim jednak trzeba otworzyć przed człowiekiem perspektywę dalszego ciągu życia we wieczności, gdzie „nie będzie już bólu, ani narzekania ni płaczu”. W to jest uzasadniona zmartwychwstaniem Chrystusa. Zdarza się, że boimy się proponować naszym chorym sprowadzenia kapłana. Nie chcemy go straszyć. Wiem zaś z doświadczenia jako ksiądz, że po zaopatrzeniu, po uporządkowaniu sprawy duszy, przychodzi ulga i pokój na pacjenta. Tu chodzi o wielką stawkę, o wieczność szczęśliwą, czy nieszczęśliwą! Wiara w żywot wieczny to nie bajka na pociechę, ale gwarantem jego jest Chrystus. Tej wiary nie tylko nie wolno nam w kimś gasić, ale czasem trzeba budzić z uśpienia gdy nadszedł moment decydujący o wieczności. Alternatywą może być ciemna rozpacz.
Zbyt często przejście z tego świata do drugiego odbywa się w izolatce szpitalnej za parawanem, między aparatami i butlami, a nie w domu wśród kochających osób odprowadzających odchodzącą osobę modlitwą przed tron Boga żywego. „Ojcze, w Twoje ręce oddaję ducha mojego”.