Wszystkie życiowe drogi Faranów prowadzą przez tory
Na dworcu w Chałupkach od dawna nie słychać parowozów. Ich charakterystyczny dźwięk, niczym najlepsza muzyka, budził i kładł do snu mieszkającą naprzeciwko rodzinę Faranów, od pięciu pokoleń związaną z koleją.
– Ta cisza jest tak samo trudna do zniesienia, jak to, że dzisiejsi kolejarze chodzą do pracy, a nie tak jak kiedyś, pełnią służbę. Nikt już nie nastawia według pociągów zegarków, a nasz zawód nie cieszy się już takim szacunkiem społecznym, jak kiedyś – mówi Krzysztof Farana, pracownik Kolei Śląskich.
Cała rodzina w służbie kolei
Dom naprzeciw stacji wybudował Emil Farana, którego ojciec też był kolejarzem, tyle że kolei cesarskiej w Czechowicach-Dziedzicach. Na stację w Chałupkach pan Emil trafił w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Przez wiele lat dojeżdżał tu z Bogumina, gdzie osiedlił się z żoną i gdzie na świat przyszli jego synowie: Zdzisław i Kazimierz, którzy też zostali kolejarzami. Po inwazji na Czechosłowację w 1968 roku pan Emil musiał opuścić Bogumin i na stałe przenieść się do Chałupek. Zamieszkał naprzeciw stacji, na której pracował jako zawiadowca.
– Był sprawiedliwy, ale surowy. Budził w nas respekt, bo bardzo wiele wymagał i od siebie i od innych – wspomina dziadka Krzysztof Farana i dodaje, że był powszechnie szanowany również za swą działalność społeczną. Prowadził chór parafialny, który w 90 procentach składał się z kolejarzy, był kościelnym i kierował klubem sportowym „Kolejarz”. – Przed zakończeniem sezonu dziadek organizował zawsze wycieczki koleją nad morze, na które nas zabierał – opowiada pan Krzysztof. – Mieszkaliśmy w wagonach, które odstawiano potem na bocznicę, a żywiliśmy się na kolejowych stołówkach. Takie zgrupowania trwały od sześciu do ośmiu tygodni – dodaje. Poza wakacjami, w domu dziadków, a później i rodziców, całe życie rodzinne podporządkowane było służbie. – Do dziś pora każdej kolacji wigilijnej, uroczystości rodzinnej czy jakiegokolwiek świętowania ustalana jest zgodnie z rozkładem moich dyżurów na kolei. Tak jest od pokoleń. Przyzwyczaiła się do tego moja babcia Anna, potem mama Cecylia, a teraz żona Bernadeta. Służba zawsze była na pierwszym miejscu – podsumowuje pan Krzysztof i żałuje, że dziadek nie dotrwał na swoim stanowisku do zasłużonej emerytury. Przeniesiono go do Rybnika, gdzie najpierw był dyżurnym, a potem dyspozytorem. – Mimo nacisków, nigdy nie zapisał się do partii i potrafił krytykować to, co na kolei robione było źle. Miał też odwagę by w tamtych czasach powiesić na stacji obraz świętej Katarzyny – patronki kolejarzy. Zawsze kiedy go mijam, myślę o dziadku – tłumaczy jego wnuk Krzysztof.
Granica pachnąca pomarańczą
Chałupki nie musiały długo czekać na kolejnego Faranę. Najstarszy syn Emila – Zdzisław – poszedł w ślady ojca i po przeprowadzce do Polski pierwszą pracę na kolei, jako ekspedytor towarowy, podjął w Wodzisławiu Śląskim. Kiedy okazało się że na stacji granicznej potrzebują ludzi z Chałupek, którzy byliby dostępni na telefon, pan Zdzisław zgłosił się jako jeden z pierwszych. Zaczął pracować w służbie handlowej, jako starszy ajent zdawczy. – To była bardzo odpowiedzialna praca. Ojciec musiał skontrolować zawartość każdego wagonu, który z towarem miał przekroczyć granicę, a następnie, w obecności żołnierzy Wojsk Ochrony Pogranicza, zaplombować go – tłumaczy pan Krzysztof. W tamtych czasach było wiele prób przedostania się przez granicę na stronę czeską, a stamtąd do Austrii. – Ludzie w desperacji ukrywali się w wagonach z węglem. Ojciec opowiadał, że ich ciała odnajdywano nieraz dopiero przy rozładunku w Ostrawie – dodaje pan Farana.
Bliskość granicy nie oznaczała jednak, że mieszkających w Boguminie krewnych Faranowie mogli często odwiedzać. – Za każdym razem trzeba się było starać o zaproszenie. Nieraz łatwiej to było załatwić drogą służbową, na zasadzie wymiany między kolejarzami, ale wtedy mógł jechać tylko dziadek lub ojciec. Czesi nigdy nie stwarzali nam żadnych problemów. Najgorzej zachowywali się polscy celnicy, którzy potrafili zrobić awanturę o jedną pomarańczę – wspomina pan Krzysztof. Na szczęście zawsze można było liczyć na sąsiadów mieszkających po drugiej stronie granicy, którzy chętnie wymieniali czekolady i cytrusy na polską wódkę. – W naszym domu na święta nigdy nie brakowało pomarańczy, choć ja nie rozumiałem dlaczego w Czechosłowacji jest ich pod dostatkiem, a u nas są towarem deficytowym – wspomina kolejarz. Dom przy stacji granicznej miał też inne plusy. O tym, że w grudniu 1981 roku coś się szykuje Faranowie wiedzieli wcześniej niż reszta społeczeństwa. – Najpierw przestały jeździć pociągi z Czechosłowacji, potem pojawiło się wojsko, które obstawiło całą granicę a następnie ją zamknęło. Mieliśmy problem z przemieszczaniem się. Jak przyjeżdżaliśmy ze szkoły ostatnim pociągiem z Rybnika do Chałupek, to żołnierze wchodzili do przedziału i sprawdzali nasze dokumenty. Wypuszczano tylko te osoby, które były tu zameldowane – wspomina pan Farana, który skończył zasadniczą szkołę zawodową przy Lokomotywowni w Rybniku.
Wagony liczone za płotem
Ojciec nigdy nie nakłaniał pana Krzysztofa by wybrał zawód kolejarza. – On uważał, że ja i moi bracia powinniśmy w życiu robić to co lubimy. To dziadek przeprowadzał z nami poważne rozmowy o przyszłości, ale największy wpływ na mój wybór miał brat taty. Wujek Kazik był maszynistą i gdy tylko była okazja, woził mnie lokomotywą – opowiada pan Krzysztof. Faranowie mieszkali 150 metrów od torów. Przez płot przyglądali się życiu na stacji i liczyli przejeżdżające wagony. Najlepsze widoki były od jesieni, kiedy z drzew opadły liście i nic już nie przeszkadzało w podziwianiu pociągów i porównywaniu ich do modeli, które pan Krzysztof kolekcjonował w domu. – Ojciec miał makietę kolejki. Wszyscy zbieraliśmy lokomotywy, wagoniki, tory i wiadukty. Dziadek pisał po niemiecku do firmy, która produkowała te elementy w NRD z prośbą o katalogi. Na ich podstawie wiedzieliśmy co nowego pojawia się na rynku i podpatrywaliśmy jak można uatrakcyjnić makietę. To była taka rodzinna pasja – wspomina pan Krzysztof, który miłością do kolei zaraził też syna. – W szkole Patrykowi trudno się było skupić na lekcjach, bo okna klas wychodziły na tory. Najgorzej jednak było gdy po skończonej czwartej klasie trafił do innej sali, skąd już nie widział pociągów – mówi ze śmiechem pan Krzysztof. Podobnie było z podróżami. Dopóki rodzina jeździła pociągiem, Patryk chętnie odwiedzał wszystkich krewnych, ale gdy pan Krzysztof kupił samochód, z takich wyjazdów zawsze próbował się wykręcić. Dziś współpracuje ze Stowarzyszeniem Śląski Ruch na Rzecz Rozwoju Kolei oraz Kolejami Śląskimi, dla których wykonuje zdjęcia taboru. W przyszłym roku, gdy skończy wymagane 20 lat, będzie mógł rozpocząć licencję maszynisty. – Jednej rzeczy nie mogę go nauczyć – punktualności. Jak ja mam do pracy na 9.00 to wyjeżdżam o 7.00, bo po drodze wszystko się może zdarzyć, a na mnie pociąg nie może czekać. Młodzi tego nie rozumieją, oni mają zawsze czas – tłumaczy pan Krzysztof, który pracuje w Kolejach Śląskich pełniąc funkcję kierownika pociągu.
Marzy mi się dworzec z mojego dzieciństwa
Dziadek Emil przewidział, że jak podzielą kolej to zaczną się problemy. Dziś pasażerowie nie orientują się z jakim przewoźnikiem jadą i dlaczego muszą kupować kilka różnych biletów. – Pytają mnie często o najszybsze połączenie na trasie, której nie obsługują Koleje Ślaskie i ja muszę być na takie pytania przygotowany – tłumaczy pan Krzysztof. Sam sprawdza w internecie rozkłady innych przewoźników i drukuje je sobie, bo jak przyznaje, kierownik pociągu jest na pierwszej linii frustracji pasażerów. W tym zawodzie trzeba być nie tylko kolejarzem, ale i psychologiem, który potrafi załagodzić każdą sytuację i rozwiązać każdy problem. A tych bywa dużo. – Przechodzimy specjalistyczne szkolenia z ratownictwa medycznego, w każdym pociągu mamy do dyspozycji apteczkę, a na stacjach defibrylatory. Zdarzyło mi się już reanimować pasażerów i pomagać im w napadzie padaczkowym. O mały włos, a odbierałbym poród w pociągu – na takie sytuacje musimy być nie tylko przygotowani merytorycznie ale i psychicznie. Dużo młodych ludzi nie wytrzymuje tego stresu i odchodzi z pracy – tłumaczy pan Krzysztof, który po dyżurze najchętniej odpoczywa grając w ping-ponga. Zanim jednak dotrze do stołu, mija dworzec w Chałupkach, który jeszcze w latach 90. tętnił życiem, a dziś jest solą w oku wszystkich tutejszych kolejarzy. – On powinien być wizytówką kolei, bo to pierwsza stacja graniczna. Marzy mi się taki dworzec, który pamiętam z lat dziecięcych. Była tu noclegownia dla drużyn konduktorskich, kasy, restauracja, poczekalnia, ekspedycja kolejowa a nawet salon fryzjerski. Na piętrze budynku były mieszkania zakładowe – wspomina pan Farana. Dumny może być za to z nowoczesnego taboru, którym jeździ na trasie Racibórz – Chałupki. – Wybrali się ze mną naszym nowym Impulsem na przejażdżkę Czesi. Podziwiali cały skład, gratulowali, a gdy wjechaliśmy na dworzec w Raciborzu usłyszałem: Vlak mate pekny, ale nadraži szpatne! – relacjonuje pan Krzysztof i dodaje, że chciałby jeszcze doczekać takich czasów, by pasażerowie mogli nowoczesnymi i punktualnymi pociągami podjeżdżać na piękne i tętniące życiem dworce. I kto wie, może wtedy kolejarz na służbie, tak jak kiedyś, wzbudzałby powszechny respekt i szacunek.
Katarzyna Gruchot