Seniorzy potrafią się wspierać
Samotność nie musi być samotna, a to za sprawą ludzi, którzy czują potrzebę niesienia pomocy i dzielenia się swoim czasem. Aleksandra Jańska nie szczędzi go uczestnicząc w spotkaniach dla seniorów, ale też roztaczając swą opiekę nad innymi.
Wśród nich ważne miejsce zajmuje jej znajoma Teresa Kierdyk, którą pani Ola wzięła pod swe kobiece skrzydła. Wychowałam się na Korczaku, cytuje słowa, które stały się jej życiowym mottem: „Kto ma w dobroci silną wolę i silną chęć służby ludziom, temu życie pięknym snem będzie”.
Obie panie mieszkają w sąsiedztwie, ale bliżej poznały się w hospicjum, które roztaczało opiekę nad ich chorymi mężami. – Pani Teresa ma w sobie taką dobroć, która sprawia, że naprawdę bardzo ją lubię – mówi pani Jańska i w trosce o swą przyjaciółkę codziennie dzwoni, aby upewnić się, czy wszystko jest u niej w porządku.
Pani Teresa natomiast pomimo swych 86 lat kipi dowcipem i chęcią do wspomnień. Doskonale pamięta historię swej rodziny, chętnie opowiada o Lidzie – bodaj najbardziej polskim mieście na Białorusi, wraca wspomnieniami do dzieciństwa: – Byłam grzeczną dziewczynką, ale kiedy trzeba było, to mama lała ile wlazło – śmieje się na myśl o swych dziecięcych przewinieniach.
Zarówno mama pani Teresy, jak i ojciec – kolejarz pochodzili z dużych ziemiańskich rodzin. Wszczepili swym dwom córkom wzajemny szacunek i przywiązanie do tradycji rodzinnych.
Za sprawą swej siostry, która nie cierpiała Ruskich, przyjechała do Polski i zamieszkała w Raciborzu. – Nie chciałam wyjeżdżać, dlatego nie przekonała mnie do swej decyzji, ale tak bardzo ją kochałam, że zrobiłabym dla niej wszystko – opowiada pani Teresa o siostrzanej zażyłości.
W Lidzie ułożyła sobie życie, podjęła pracę w fabryce obuwia „Ardal”, gdzie poznała swego przyszłego męża. Pobrali się, gdy miała 28 lat. – Jan był starszy, ale jego mama bała się, że pójdzie do wojska, dlatego odjęła mu kilka lat kłamiąc, że dokumenty spaliły się w czasie wojny – opowiada, młodszym o dwa lata towarzyszu swego życia.
Początki w Raciborzu nie były łatwe. Mąż pani Teresy był wspaniałym szewcem, ale nie znajdując pracy w zawodzie, podjął ją w ZEW. Ona sama imała się wielu zajęć, od zbierania orzechów laskowych po prace gospodarskie. W końcu znalazła ją na stałe w pralni chemicznej najpierw w punkcie przy ul. Londzina, a potem przy ul. Zborowej, gdzie dotrwała do emerytury. Pani Teresa ma dwoje dzieci: córkę i syna.
Do Lidy pojechała po 10 latach pobytu w Polsce, odwiedziła koleżanki. – Może dobrze, że wyjechałam – zastanawia się na decyzją, którą przecież podjęła z wielką niechęcią.
Do najcenniejszych rzeczy, które przywiozła należał krzyżyk z rogu renifera, wykonany przez nieznanego więźnia zesłanego na Sybir. Otrzymała go jej mama w podziękowaniu za jedzenie i odzież, którą wraz z innymi kobietami należącymi do organizacji katolickiej gromadziły i przekazywały tam uwięzionym. Pani Teresa ofiarowała go znajomemu kapłanowi. Wspomina, że gdy go zobaczył poprosił: – Pani Teresko, po śmierci dacie go dla mnie? Jak zawsze żartobliwie odparła: – Po co ksiądz ma czekać mojej śmierci?
(ewa)