Kolejne pokolenie Zymlów rośnie jak na drożdżach
Żeby ciasto dobrze wyrosło potrzebne jest ciepło, które w cukierni Zymli daje tradycyjny węglowy piec. Ale ciepło to nie tylko odpowiednia temperatura, ale i dobra atmosfera. Pani Aniela wie, że do ciasta trzeba podchodzić jak do człowieka: delikatnie i cierpliwie. Zamiast kwasów – cukier, zamiast krzyków – uśmiech i wszystkie problemy rozwiązywane przy wspólnym stole. I jak się patrzy na trzy pokolenia Zymlów to nawet serce rośnie.
Uczucie słodkie jak karmelki
Najstarsi mieszkańcy Żerdzin pamiętają jeszcze czasy, gdy Ryszard i Maria Zymlowie stawiali swoją pierwszą piekarnię ciągnąc na wózku z cegielni potrzebne do jej budowy cegły. Zakład, który działa od 1947 roku, odziedziczył po ojcu najstarszy z czwórki dzieci – Robert. Młodszy Zygfryd wybrał zawód cukiernika i w ramach praktyk w szkole zawodowej przy ul. Fornalskiej w Raciborzu, trafił do Zakładów Przemysłu Cukierniczego „Ślązak”. – Mąż był cukiernikiem – karmelarzem. Gdy go poznałam miał 24 lata i właśnie wrócił z wojska. Od razu zrobił na mnie dobre wrażenie, bo to był taki chłopak z otwartym sercem, dobry i życzliwy – wspomina Aniela Zymla. Wśród lizaków, karmelków i landrynek chłopak z Żerdzin dostrzegł w końcu słodkie oczy 18-letniej blondynki ze „Ślązaka” i w tej słodyczy zatracił się tak, że już niebawem dawał na zapowiedzi. Ślub odbył się w Markowicach, a tort weselny dla młodej pary upiekł Alfred Malcharczyk. – Ja jestem zodiakalnym Baranem a mąż był Lwem. Można się było spodziewać, że lekko nie będzie. Tymczasem między nami nie było nigdy żadnych spięć. Rzadko się to zdarza, ale my rozumieliśmy się bez słów – mówi pani Aniela.
O jej mężu można by powiedzieć, że był mężczyzną doskonałym. Potrafił świetnie gotować, robił zaprawy, a żonę motywował do dalszego kształcenia się. To dzięki niemu zdała egzaminy czeladnicze i mistrzowskie, skończyła kurs pedagogiczny i zrobiła prawo jazdy. – W wojsku mąż był kucharzem, więc to nie ja jego, tylko on mnie uczył gotowania. Jak tylko miał czas, sam chętnie chwytał się garnków. Specjalizował się w gulaszu, roladach i gołąbkach, które podawał podsmażone na patelni. Dzieci do dziś wspominają jego bitki wołowe z cebulką – opowiada pani Zymla.
Na początku razem dojeżdżali do raciborskiego „Ślązaka”. Kiedy pojawiły się dzieci, najpierw córka Mariola a potem syn Adrian, pani Aniela zrezygnowała z pracy. 1 września 1979 roku otworzyli własny zakład cukierniczy w Żerdzinach. Pierwsze dziesięć lat działalności pani Aniela określa jako najlepsze czasy dla firmy. – W nocy piekliśmy a rano wyjeżdżaliśmy na targ – w środę i sobotę do Rybnika, w czwartek i sobotę do Raciborza. Dostarczaliśmy też nasze produkty do wielu sklepów PSS Społem i GS-ów. Mieliśmy ręce pełne roboty, dlatego codziennie rano z Markowic przyjeżdżali autobusem moi rodzice, którzy pomagali nam w produkcji – tłumaczy pani Aniela i dodaje, że rodzina zawsze trzymała się razem i dawała sobie wsparcie. – Miałam bardzo dobrych teściów i zawsze mogłam liczyć na męża, który wciąż powtarzał: Ja bym Ci nieba uchylił. I wie pani, że uchylił. Życie z nim było wspaniałe – podsumowuje wzruszona pani Aniela.
Wszystkie dzieci na medal
Pan Adrian pamięta swoją pierwszą pracę w cukierni ojca. – Po szkole, albo w soboty wyciskałem marcepanowe figurki, które robiliśmy na święta. Od najmłodszych lat byliśmy bardzo samodzielni. Rodzice wyjeżdżali o piątej rano na targ, a ja z siostrą musieliśmy się sami ubrać, zrobić sobie śniadanie i iść na autobus, który zawoził nas do szkoły. Na stole znajdowaliśmy często kartkę z wytycznymi co trzeba zrobić i o czym nie zapomnieć – mówi pan Adrian, który w 1989 roku rozpoczął naukę w szkole zawodowej w Raciborzu. Na praktyczną naukę zawodu ojciec posłał go jednak do Alfreda Malcharczyka, bo uważał, że u obcych więcej się nauczy niż pod okiem rodziców. Do rodzinnego zakładu trafiał jednak w każdej wolnej chwili i wtedy pracował razem z nimi. – Mój mąż był dyplomatą. Nie krzyczał, ale potrafił zawsze postawić na swoim – tłumaczy pani Aniela, a jej syn pamięta w jaki sposób rozwiązywał problemy. – Kiedyś się na niego obraziłem i podczas przerwy powiedziałem, że nie będę jeść. On na to odparł spokojnie: jeść to ty nie musisz, ale pracować musisz.
W 1992 roku pan Adrian dołączył do ojca w cukierni, a po jego śmierci w 2000 roku przejął zakład. – Właściwie nie miałem wyboru, bo siostra zaraz po maturze wyjechała do Stanów Zjednoczonych, więc na ojcowiźnie zostałem tylko ja – tłumaczy, ale pani Aniela dobrze wie, że od samego początku wiele wskazywało na to, że będzie kontynuował rodzinne tradycje. – Mój syn to jest taka Matka Teresa. On nikomu nie odmówi w potrzebie. Ma serce i do pracy i do ludzi – chwali pana Adriana, bo wie, że on sam jest zbyt skromny, by o takich rzeczach mówić.
Biuro Zymlów jest pełne dyplomów, medali i pucharów, które cukiernik gromadzi wspólnie z córkami. Pan Adrian gra amatorsko w tenisa stołowego i w pierwszą sobotę marca bierze udział w corocznym Turnieju o Puchar Wójta Gminy Pietrowice Wielkie. 14-letnia Karolina i 12-letnia Ewa to piłkarki pełną gębą. Gdy w 2011 roku Pawłów wygrał puchar Szkółek Piłkarskich Nivea, starsza z sióstr pojechała z zespołem na tygodniowy obóz sportowy, który zorganizował Ajax Amsterdam. Na najmłodszą, 3-letnią Iwonkę, czekają boiska i tata z chopperem, bo motory to druga pasja pana Adriana, którą przekazuje też córkom. Prawo jazdy na motor i samochód zrobił w 1991 roku. Pierwszy był czerwony komar, którym jeździł na praktyki do Malcharczyka. Potem odziedziczona po ojcu WSK 125. Dziś spełnia swoje marzenia jeżdżąc z córką na wycieczki do Czech chopperem. Ewa jest zresztą nie tylko wiernym kompanem podróży, ale i pomocnikiem w cukierni. Babcia nie może się wnuczki nachwalić, a tato za pomoc funduje kieszonkowe. Oboje zaś mają nadzieję, że rośnie następne pokolenie cukierników w rodzinie.
W dobrej atmosferze to i serce rośnie
Pani Aniela nie wyobraża sobie śniadania bez swoich kołaczyków. Pije do nich czarną gorzką kawę i tak rozpoczyna każdy dzień. – Cała nasza rodzina lubi ciasta, a te drożdżowe to nasza specjalność. One lubią ciepło i muszą dojrzewać pod przykryciem. Nawet jajka nie mogą być z lodówki – wyjaśnia i wskazuje na stolnicę, na której leży góra drożdżowego ciasta, z którego za chwilę będą powstawać szneki, chałki, plecionki, rogaliki, kołacze i trójsmaki, czyli sztandarowe wyroby cukierni Zymlów. A co najważniejsze, będą rosły w dobrej atmosferze, bo właściciele i pracownicy tworzą jedną wielką rodzinę. – Sabina Niewrzoł zaczynała w naszym zakładzie 15 lat temu jako uczennica. Jej brat Sebastian jest rok dłużej, a Adam Kryza we wrześniu będzie miał jubileusz 20 lat pracy. Zatrudniał go jeszcze mój mąż – przedstawia swoją załogę pani Aniela.
Praca zaczyna się o 20.00, a o 4.00 rano wszystkie produkty trafiają do samochodów, którymi rozwozi się je do sklepów. Pani Aniela zna na pamięć który sklep jakich ciast potrzebuje i nawet w środku nocy potrafi wyrecytować każde zamówienie. – Zwrotów jest niewiele, bo ja wszystkiego sama pilnuję – tłumaczy. Kiedyś cukiernia robiła więcej pierniczków, ciasteczek kakaowych, czy orzeszków. Dziś oprócz drożdżówek klienci zamawiają babki i serniki wiedeńskie. Większość czynności wykonuje się tu ręcznie, a gotowe ciasta trafiają do tradycyjnego węglowego pieca, który pochłania tonę węgla miesięcznie.
Pan Adrian pokazuje mi przedwojenną dzielarkę i maszynę do mielenia cukru na puder, którą jego ojciec zrobił sam. Jest wciąż sprawna i używana w cukierni. Ta jednak w niczym nie przypomina już firmy, w której pracował pan Zygfryd. – Jak mieliśmy kiedyś 12 pracowników to wystarczała jedna szatnia i jedna łazienka. Dziś są takie wymogi sanitarne, że na trzy osoby mamy dwie szatnie, dwie łazienki z prysznicami i pokój śniadaniowy – mówi pani Aniela i pokazuje nam inwestycje swego syna. Ani cukierni ani jej wyrobów nie musi się wstydzić. Kiedy pojechała do Ameryki by odwiedzić córkę, poznała tamtejsze wypieki i mówi o nich szczerze, że są paskudne. – To sama chemia z kremami, które niepodobne są do niczego – kwituje. Jej drożdżówki w Stanach zrobiłyby pewnie furorę, nic więc dziwnego, że gdy przyjeżdża do babci 11-letni wnuk Jakub, zajada się wypiekami z rodzinnej cukierni. Córka pana Adriana – Ewa zagląda tu nie po to by pałaszować, tylko nabierać doświadczenia. W firmie pomaga też jego żona Katarzyna, która wypisuje dowody dostawy i jeździ z towarem do Pietrowic Wielkich i Cyprzanowa.
Pani Aniela przychodzi do piekarni codziennie, choć jak sama przyznaje, jest już w tym wieku, że nie wytrzymuje przy stole do rana. Ma jednak poczucie, że wciąż jest potrzebna. – Mnie pomagali rodzice i teściowa, więc ja pomagam teraz synowi, bo oddaję to co sama kiedyś w życiu dostałam – podsumowuje.
Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Paweł Okulowski