Chcę rozbudzić śpiącego niedźwiedzia
Z Igorem Jelińskim - prezesem zarządu Mieszko SA rozmawia Arkadiusz Gruchot
– Pod koniec ubiegłego roku spółka Mieszko została wycofana z giełdy, w lutym został powołany nowy prezes. Szykuje się jakaś rewolucja w firmie?
– Oczywiście, że zmiany są potrzebne, choć ani dla pracowników, ani dla konsumentów wycofanie firmy z giełdy nie ma żadnego znaczenia. Tak często postępują większościowi akcjonariusze, którzy nie szukają kapitału do rozwoju na giełdzie.
– Jednym ze skutków opuszczenia giełdy przez Mieszko jest brak obowiązku publikowania raportów finansowych. Nie wiemy zatem w jakim stanie objął pan firmę.
– Wyniki w 2014 roku były na poziomie z roku poprzedniego (w 2013 r. Mieszko miał 486 mln zł przychodów i zysk netto 15 mln zł – red.) i taki trend utrzymywał się już od jakiegoś czasu. W niektórych segmentach produktów, np. wiśni w czekoladzie, firma odnotowała wzrosty, ale w niektórych straty. To się w sumie jakoś równoważyło, choć nie da się ukryć, że firma trochę zbyt wolno podąża za konsumentem i rynkiem. Jednym słowem nie jest źle, ale popadliśmy w pewną stagnację i musimy ją przezwyciężyć
– W jaki sposób chce pan tego dokonać?
– Nie będziemy na pewno przejmować innych firm, ani niepotrzebnie zwiększać liczby produktów. W ogóle uważam, że większość problemów każdej firmy rozwiązuje po prostu dobry produkt. Oczywiście pod warunkiem, że jest przemyślany i nadąża za zmieniającymi się potrzebami konsumentów i innymi wymogami rynku. Będziemy więc ulepszać to, w czym jesteśmy najlepsi. Zwłaszcza, że w niektórych rodzajach słodyczy, na przykład wspomnianych wiśniach oblewanych czekoladą, mamy udziały w rynku na poziomie 30 proc. i bijemy na głowę nawet największych potentatów z branży. Na pewno będziemy pracować też nad poprawą opakowań.
– Do tej pory były brzydkie?
– Nie to chcę powiedzieć. Proszę zobaczyć na przykład to pudełko z czekoladkami. Czy widzi pan już przy pierwszym spojrzeniu nazwę „Mieszko”? Nie, a powinien pan. Tu w Raciborzu i okolicy marka firmy jest znana i dobrze kojarzona, ale już w Warszawie czy w Gdańsku nie jest tak dobrze. Ludzie czasem nawet jedząc nasze wyroby, nie mają świadomości, że ich producent nazywa się „Mieszko”, a to nie jest dobre dla firmy. Oczywiście będziemy chcieli umacniać nasz wizerunek nie tylko samymi opakowaniami.
– Wierzy pan, że Mieszko może być tak znany i ceniony jak Wedel czy Ferrero?
– Jestem przekonany, że Mieszko to taki uśpiony niedźwiedź z dużym, w tej chwili nie w pełni wykorzystanym potencjałem. Trzeba go jak najszybciej rozbudzić. Oczywiście nie snujemy nierealnych planów konkurowania np. z Wedlem pod względem ogólnej wielkości sprzedaży. Chcemy w ciągu najbliższych kilku lat być liderem w produkcji tego, co potrafimy najlepiej, czyli produkcji wyrobów cukierniczych. Nie wiem czy wypada tak powiedzieć, ale naprawdę „kręci mnie” to, żebyśmy wszyscy byli dumnie z naszej firmy i wyrobów.
– Dochodzą wieści, że od pierwszych dni zdobył pan sympatię wielu pracowników zakładu w Raciborzu. Z poprzednimi prezesami bywało pod tym względem różnie…Czy jednak w końcu nie padnie z pana ust złowieszcza zapowiedź „redukcja kosztów”, z którą często nowe zarządy przychodzą do firmy, chcąc poprawić jej dochodowość?
– Nie przyszedłem do „Mieszka”, aby zwalniać ludzi, ale zmieniać, rozwijac firmę. I stanowczo to podkreślam od samego początku. Jeśli nasze plany się powiodą to raczej mam nadzieję zatrudniać nowych pracowników. Oczywiście kontrola i ograniczanie kosztów są ważne, ale przede wszystkim uważam, że obok dobrego produktu to właśnie ludzie zatrudnieni w firmie, ich kompetencje i zaangażowanie są największą wartością przedsiębiorstwa. Podkreślam to od samego początku. Wprowadzamy właśnie program, w którym będą oni bezpośrednio uczestniczyć w tworzeniu nowych rozwiązań w firmie, ulepszaniu produktów, itp.
– Na czym będzie polegał?
– Projekt ma symboliczną nazwę „Odrodzenie” i polega na powołaniu wieloosobowych zespołów z różnych działów firmy do rozwiązywania problemów i kreowania nowych pomysłów. Taką metodą pracowałem już, kiedy byłem prezesem Polifarbu Cieszyn-Wrocław SA. Wtedy, nawiązując do farb, które były podstawą naszej produkcji, stworzyliśmy tzw. kolorowe ekipy i dzięki wspólnej pracy osiągnęliśmy wiele sukcesów. Mam nadzieję, że już wkrótce będę mógł powiedzieć o pierwszych efektach tego projektu.
– W sprzedaży Mieszka ok. 40 proc. stanowi eksport, w tym do Rosji i innych krajów, które Rosja traktuje jaką swoją strefę wpływów. Czy ostatnie wydarzenia na Wschodzie nie zagrażają stabilności sprzedaży zagranicznej?
– Zacznę od tego, że „Mieszko” jest największym eksporterem w Polsce, jeśli chodzi o naszą branżę. Bardzo nas to cieszy, bo „druga noga”, jaką jest eksport, jest absolutnie konieczna, aby odnosić sukcesy i się rozwijać. Zresztą nie tylko dla nas, ale dla każdej nowoczesnej firmy produkcyjnej. Jeśli chodzi o Rosję, to główny problem polega na tym, że wskutek tych wydarzeń drastycznie spadł kurs rubla, a wraz z tym nasze produkty bardzo zdrożały na tamtejszym rynku. Próbujemy te szkody zrównoważyć ekspansją w innych kierunkach. W tej chwili, poza byłymi postsowieckimi krajami (np. Azerbejdżanem, który jest numerem 6 na liście naszych zagranicznych odbiorców), sprzedajmy nasze słodycze także w wielu innych regionach świata. Na przykład na Bliskim Wschodzie, w północnej Afryce, w USA, Kanadzie, Australii, Singapurze, Wietnamie. Stabilnie eksportujemy także do Czech, Słowacji, Rumunii, Bułgarii i na Węgry.
– Czy z racji pana kontaktów we Francji jest szansa na podbój także tamtego rynku?
– Rynki Europy Zachodniej są bardzo trudne, bo są już mocno nasycone towarami, z utrwalonymi przyzwyczajeniami konsumentów i dystrybutorów. Do Francji sprzedajemy w tej chwili śladowe ilości, znacznie więcej do Wielkiej Brytanii i Irlandii.
– W ostatnich dziesięciu latach spółka nie tylko przeniosła siedzibę do Warszawy, ale także prawie całkowicie „odgrodziła” się od Raciborza wysokim murem. Przejawiało się to np. nieutrzymywaniem praktycznie żadnych kontaktów z władzami miasta, nieuczestniczeniem w jakichkolwiek inicjatywach społecznych czyli po prostu nieobecnością Mieszka w życiu miasta, w którym działa jego największy zakład produkcyjny. Pod pana kierownictwem będzie inaczej?
– Tak nie powinno być. W Raciborzu nie tylko pracuje większość załogi Mieszka, ale tutaj też produkujemy nasze kluczowe wyroby. Dlatego, choć nie tylko z tego powodu, uważam, że firma powinna uczestniczyć w życiu miasta, oczywiście w miarę swoich możliwości i wzajemnych potrzeb. Jestem otwarty na budowanie mostów z lokalną społecznością i władzami, choć sami również postaramy się wychodzić z różnymi inicjatywami na zewnątrz.
Igor Mariusz Jeliński ma 45 lat. Studiował m.in. w Sorbonie i Lincoln International Business School w Paryżu, a także w University of North Carolina Wilmington w USA. Karierę w Polsce rozpoczął w 1997 roku zostając dyrektorem finansowym firmy Bosch Układy Hamulcowe w Twardogórze. Później był także m.in. prezesem zarządu Polfarb Cieszyn-Wrocław, a także zarządzającym i współzałożycielem firm zajmujących się rekrutacją menedżerów, consultingiem i finansami. Prywatnie jest ojcem córek Eleonore (12 l.) i Sarah (17 l.), syna Charlesa (15 l.) i mężem Rachel. Wszyscy mówią po polsku. – Moja żona jest „słowianofilką” i chyba dlatego kiedyś się mną zainteresowała – śmieje się prezes Mieszka. Więcej o Igorze Jelińskim, a także o tym, co w jego życiu zmieniła prawie dwuletnia podróż dookoła świata, którą odbył ze swoją rodziną, napiszemy w jednym z kolejnych wydań „Nowin Raciborskich”.