Miodowe lata stolarni Hanczuchów
Wszyscy, którzy znają rodzinę Hanczuchów wiedzą, że to najlepsi pszczelarze wśród stolarzy. A ci, którzy widzieli wykonane w stolarni ule mogą tylko pozazdrościć pszczołom. O ich domy właściciele dbają bardziej niż o własny.
Rzemieślnicy z Rzemieślniczej
Nie bez powodu ulica Rzemieślnicza w Bieńkowicach nosi taką nazwę. Przed wojną mieszkał tu szewc, kołodziej, murarz, stolarz, garbarz, rzeźbiarz i kowal. I jak to na wsi bywa, większość była ze sobą spokrewniona. – Mój dziadek Wincent urodził się w domu Pawlików, którzy dziś też zajmują się stolarstwem, a babcia pochodzi z rodziny Sochów, od pokoleń związanych z kowalstwem – tłumaczy Blasius Hanczuch, który imię otrzymał po ojcu.
W jego rodzinie wszyscy zajmowali się rzemiosłem. Pradziadek od strony ojca miał warsztat tkacki, dziadek Wiktor był cieślą i taki sam zawód wybrał jego syn Blasius. Od strony matki dziadek Wincent Lokaj był kołodziejem. Robił drewniane studnie i kanalizacje. – Na zamówienie księcia Herzoga naprawiał rurociąg od Obory aż do raciborskiego browaru, a trzeba pamiętać, że rury były z dębowego drewna – dodaje pan Blasius. Jego ojciec przed wojną pracował jako cieśla w zakładach betoniarskich w Raciborzu. Budował razem ze swoją firmą kościoły w Zabełkowie, Zdzieszowicach i Raciborzu, a po II wojnie restaurował wypalony kościół w Bieńkowicach. Walczył w pierwszej wojnie światowej, a pod koniec drugiej wcielili go do Volkssturmu. – Zaraz po wojnie wszyscy autochtoni traktowani byli jak wrogowie. Zabierano ich na przesłuchania a potem trafiali do więzień w Świętochłowicach, czyMysłowicach, dlatego ojciec uciekł do siostry do Czechosłowacji. Tam zorganizował brygadę cieśli, która pomagała przy odbudowie zniszczonych budynków – opowiada pan Blasius, który z pięciorga rodzeństwa Hanczuchów był najmłodszy. Starsi Richard i Paul walczyli na froncie wschodnim, a po wojnie osiedli na stałe w Niemczech. Zgodnie z rodzinną tradycją pierwszy z nich został cieślą, drugi stolarzem. Josef i Blasius byli jeszcze dziećmi, gdy razem z mamą i starszą siostrą Elzą, po wkroczeniu armii radzieckiej, musieli opuścić Bieńkowice.
Po powrocie ojca do domu to Josef, który kończył szkołę w czasie wojny, szykował się na stolarza. Znalazł jednak pracę jako pomocnik elektryka. Zawód spodobał mu się do tego stopnia, że założył własny zakład, w którym wykształcił wielu uczniów. Doświadczenie i wiedzę pan Hanczuch mógł więc przekazać tylko najmłodszemu z braci, który, po czterech latach nauki u majstra Pawła Lamaczyka w Bieńkowicach, zdał egzamin czeladniczy na stolarza. Zaraz po nim przyszło powołanie do wojska i pomysł jak się przed nim wywinąć. Do WKU wpłynęło z urzędu gminy pismo potwierdzające, że pan Blasius prowadzi rodzinny zakład i jest jedynym żywicielem rodziny. Problem był w tym, że żadnego zakładu wtedy jeszcze nie było. – W ciągu dwóch miesięcy musiałem postawić warsztat. Gdy przyszła komisja i zobaczyła tylko drewniany strop, spytali mnie czy to jakiś żart. W końcu jednak budynek odebrali, wiedząc jakie są problemy z podstawowymi materiałami budowlanymi – wyjaśnia stolarz.
Warsztat pełen historycznych pamiątek
W 1958 roku stolarnia zaczęła oficjalnie funkcjonować. Od razu pojawił się w niej ojciec, który przyprowadził swojego syna na naukę zawodu. Był nim Wilhelm Kudelka, który w końcu nie został stolarzem, tylko księdzem. Skoro pojawił się w zakładzie uczeń, pan Blasius musiał jak najszybciej zdać egzamin mistrzowski przed Wiktorem Jasnym. Przepustką do zdobycia dyplomu majstra okazały się drewniane drzwi i biurko, ale prawdziwy rozwój firmy zapoczątkował zakup pierwszej maszyny, którą była używana grubościówka przywieziona od stolarza z Krzanowic. A wszystko za sprawą narzeczonej Anny, która pożyczyła panu Blasiusowi na nią pieniądze. – Wcześniej pracowaliśmy z ojcem na drewnianych maszynach, które miały jedynie metalowe części. Brat z Niemiec przysłał nam wał i dzięki niemu sami zrobiliśmy sobie heblarkę – opowiada stolarz.
Na zabudowaniach starej stolarni do tej pory widać nieco przyblakły napis „Zakład stolarski Błażej Hanczuch”. To pokłosie PRL-owskiej akcji przywracania polskości na Śląsku, w wyniku której Blasiusowi seniorowi i juniorowi zmieniono urzędowo imię na Błażej. – W domu i tak mówiliśmy do siebie po staremu i gdy tylko to było możliwe napisałem wniosek o przywrócenie poprzednich imion – tłumaczy rzemieślnik.
Wybudowana w głębi podwórka nowa stolarnia to trzykondygnacyjny budynek, w którym dziś rządzi starszy syn pana Hanczucha – Konrad. Młodszy Hubert, też stolarz, podobnie jak siostra, wyjechał na stałe do Niemiec. Pan Konrad uczył się w szkole zawodowej w Raciborzu a praktykował u ojca. – Zawsze był bardzo wymagający i chciał, żeby wszystko było robione po jego myśli. Odpuścił mi dopiero wtedy, gdy zaangażował się w działalność mniejszości niemieckiej – mówi ze śmiechem pan Konrad. Budynek stawiali sami, bez pomocy jakiejkolwiek firmy. – Wszystko robiliśmy własnymi rękami. Pomagał też syn Hubert, który chodził wtedy jeszcze do podstawówki – wspomina pan Blasius. Pracy w warsztacie nigdy nie bała się jego żona Anna, która wspomina, że najgorsze było dla niej przebieranie desek. Jak to kobieta, musiała łączyć zajmowanie się domem i opiekę nad trójką dzieci z prowadzeniem księgowości i zwykłą fizyczną pracą w stolarni, gdzie najczęściej polerowała gotowe elementy. Dziś doświadczenie w zakładzie zdobywa Wiktor, który jest uczniem II klasy technikum budowlanego w Raciborzu.
Pan Konrad przynosi nam topór, którego używał jego dziadek zaraz po wojnie, gdy przez dwa lata nie było prądu. Do tej pory ma swoje miejsce w rodzinnej stolarni, podobnie jak pamiątkowe wiertła czy drewniana strugnica po dziadku Blasiusie, który zmarł w 1969 roku. Hanczuchowie, którzy z pietyzmem dbają o rodzinne pamiątki, chętnie przyjmują do renowacji stare meble, rzeźby i przedmioty codziennego użytku. Obok tych, które robią na zamówienie do sklepów i domów, te przedwojenne są nie tylko odnawiane, ale i często ratowane przed śmietnikiem. Odzyskane w ten sposób i odnowione w stolarni śląskie skrzynie na ubrania, trafiły już do bieńkowickiego muzeum. Na swoją kolej czeka popiersie Josefa von Eichendorffa.
Pracowite hobby
Wspólną pasją, która łączy trzy pokolenia Hanczuchów jest pszczelarstwo. – Gdy byłem małym chłopcem chwytałem pszczoły podczas wypasu krów do pudełka i przynosiłem je do domu. Zrobiłem sobie taki prowizoryczny ul, ale wszystkie mi uciekły. Pierwszy mały rój dostałem pod koniec lat 50. od sąsiada. Wtedy zrobiłem też drewniane ule i tak się zaczęło – tłumaczy pan Blasius, a jego syn dodaje, że przy pszczołach człowiek się wycisza i uspokaja, bo one doskonale wyczuwają gdy ktoś jest nerwowy i źle na to reagują. – Na początku to się człowiek uczył jak z nimi postępować, bo każdy stary pszczelarz strzegł swojej wiedzy i z nikim się nią nie dzielił. Zdarzyło mi się parę razy, że szedłem na randkę ze spuchniętym okiem, bo mnie pszczoła użądliła – wspomina ze śmiechem pan Blasius. Dziś dziesięć użądleń w ciągu dnia to dla niego norma. Nie wszyscy jednak przywykli do wszechobecnych pszczół. Największego pecha w rodzinie ma żona pana Konrada, która musi się poddawać odczulaniu. Syn Wiktor jeździ jednak z ojcem i dziadkiem do wszystkich miejsc, gdzie znajdują się pasieki, bo dla pszczelarzy maj to początek sezonu. Widać to także w stolarni, gdzie odnawiane są drewniane ramki, które trafią z powrotem do uli.
Kraina miodem płynąca zaczyna się w ogrodzie tuż za domem. Na dworze świeci piękne słońce, a kwitnące drzewa owocowe wabią swym zapachem nie tylko nas, ale i pszczoły. Pełna obaw niepewnym krokiem zmierzam do oryginalnego ula zrobionego ze ściętego dębu. – Pszczoły pani nic nie zrobią, one są zajęte czymś zupełnie innym – mówi ze śmiechem pan Blasius, a ja się zastanawiam, czy one o tym wiedzą. Do stojącego za nim następnego ula, przez szybę którego można obserwować życie pszczelej rodziny, już nie podchodzę. Spaceruję po ogrodzie i słucham odgłosów przyrody. Tymczasem gospodarz proponuje nam wycieczkę do dawnego klasztoru Zgromadzenia Sióstr Elżbietanek, gdzie kiedyś znajdowało się przedszkole, do którego chodził. Historia to jego kolejna pasja. Zbiera kawałki naczyń i narzędzi, które pochodzą sprzed tysięcy lat, stare książki, mapy i meble związane ze Śląskiem. Kiedy w 1991 roku Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Niemców Województwa Śląskiego przejęło budynek, zaczął się jego generalny remont, w który cała rodzina Hanczuchów była mocno zaangażowana, wykonując wszystkie roboty stolarskie. Większość prac zrobiono w czynie społecznym. Dzięki nim powstała biblioteka, archiwum, dom spotkań i muzeum, do którego trafiły wszystkie historyczne eksponaty. To duma pana Blasiusa i dowód na to, że warto było zostać w Bieńkowicach, by o historii wsi i wielu pokoleniach mieszkających tu rzemieślników nigdy nie zapomniano.
tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły