Hiltawscy o czterech dżentelmenach, którzy pokochali cztery kółka
Najpierw z miłości do motoryzacji zasłynął Engelbert, który o mało nie przypłacił tego życiem. Potem był Gerard, który tak jak ojciec pokochał silniki i wyścigi. Jego synowie Marcin i Piotr na motocykle mieli szlaban, ale do warsztatu zaglądali od dziecka. Nic więc dziwnego, że szybko połknęli bakcyla i w rodzinnej firmie pracują do dziś.
Ci wspaniali mężczyźni w swoich wspaniałych maszynach
Pan Gerard wspomina początki rodzinnego warsztatu, ale o pieniądzach i sukcesach, jak przystało na dżentelmena, rozmawiać nie lubi. Z tego samego powodu niewiele informacji zachowało się o czasach młodości jego ojca, który ani wyścigami, ani towarzyskim życiem dwudziestolecia międzywojennego nie lubił się chwalić. Na szczęście jest dużo archiwalnych zdjęć, na których kolejne pokolenia Hiltawskich prezentują historię rodziny i światowej motoryzacji.
Na jednym z nich elegancki pan pozuje w równie eleganckim fordzie A z lat 20. ubiegłego wieku. To Engelbert Hiltawsky, który urodził się w 1908 roku w Sandau. W czasach gdy samochody dopiero zaczynały się pojawiać, młody Engelbert, z wykształcenia mechanik precyzyjny i zegarmistrz, zdobywał doświadczenie w warsztacie samochodowym w Neubrandenburgu. Na drugiej fotografii, w skórzanej kurtce i goglach, stoi obok innych zawodników wyścigu motocyklowego Berlin – Rostock. Kolejne obrazują czasy powojenne, gdy pan Engelbert był już mieszkańcem Nędzy. – Podczas I wojny światowej stracił ojca, a jego matka zmarła w 1916 roku na hiszpankę. Po wypadku motocyklowym, któremu uległ w 1938 roku, miał połamane nogi i mogła się nim zająć jedynie ciocia z Babic – tłumaczy syn Gerard.
Do pełni sił pan Engelbert już nigdy nie powrócił, co uratowało go przed wcieleniem do armii i walką na froncie. Podczas wojny pracował u Hartmana w Raciborzu, naprawiając samochody i motocykle wojskowe. Gdy w 1941 roku poślubiał mieszkankę Nędzy – Elfrydę, miał już dyplom mistrza mechaniki samochodowej. W powojennej Polsce marzenia o własnej firmie nie udało mu się zrealizować. Musiał też przywyknąć do nowego nazwiska, w którym „y” zastąpiło „i” i pracy w warsztacie samochodowym roszarni lnu w Nędzy, gdzie naprawiał maszyny rolnicze. Jak na mechanika przystało, miał jeden z pierwszych samochodów w wiosce, który często zastępował karetkę, odwożąc kobiety na porodówkę do Kuźni Raciborskiej. – P70 był poprzednikiem enerdowskiego trabanta. Miał drewnianą ramę i karoserię, o której mówiło się na Śląsku, że jest z „papendekla” – mówi ze śmiechem Marcin Hiltawski, a ja oglądam zdjęcia, na których jego dziadek dumnie prezentuje małolitrażowy samochód osobowy z drugiej połowy lat 50.
W 1958 roku pan Engelbert przeszedł na rentę, ale z naprawy samochodów nie zrezygnował, choć oficjalnie firmy nie prowadził. W 1966 roku działalność zarejestrował jego starszy syn Józef. Po jego wyjeździe do Niemiec, od 1973 roku zakład zaczął prowadzić młodszy Gerard. – Do warsztatu zaglądałem od dziecka, więc nauka w Mechaniku była dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Zdałem egzaminy czeladnicze, potem mistrzowskie, a dwa lata temu dodatkowe mistrzowskie na elektryka samochodowego – tłumaczy pan Gerard.
Szlaban na motocykle
Na początku do warsztatu, który powstał obok rodzinnego domu Hiltawskich, trafiały głównie motory. – W latach 50. w Nędzy były trzy samochody, w tym jeden mojego ojca. W ciągu tygodnia trafiało ich do naprawy mniej więcej tyle samo – mówi pan Gerard, który doskonale pamięta swój pierwszy motor, niemiecki NSU, dzięki któremu w 1969 roku zaczął kilkuletnią współpracę z Rybnickim Klubem Motorowym. – Zgłosiłem się do szkółki żużlowej Antoniego Woryny, w której trenowałem. Po pewnym czasie zaproponowałem, że mógłbym też naprawiać motory, na co chętnie przystali – wspomina pan Gerard. Wkrótce okazało się, że zawodników jest mnóstwo, a dobrych mechaników jak na lekarstwo, dlatego młody Hiltawski coraz rzadziej pojawiał się na torze, a coraz częściej w warsztacie. Licencja żużlowca na długo się nie przydała, ale za to uchroniła pana Gerarda przed pójściem do wojska. Miłość do sportu motorowego jednak pozostała. Dziś wszyscy Hiltawscy są kibicami RKM Rybnik, a na mecze trafia już najmłodsze pokolenie: 6-latki Adaś i Patryk. – Ścigał się dziadek i ścigał ojciec, który wiedział jaki to niebezpieczny sport, dlatego ja z bratem mieliśmy na motocykle szlaban – mówi pan Marcin.
Dziś specjalizują się w kompleksowych naprawach samochodów od opon przez elektrykę, mechanikę, układy hamulcowe, zawieszenia, systemy ABS i ESP aż po silniki. – Kiedy byłem młodym chłopakiem Felix Wankel chciał wyprzeć silniki tłokowe rotacyjnymi, ale mu się to nie udało. W Polsce próbował tego inżynier Różycki, ale też bez powodzenia. Nadal mamy tłokowe i w tej chwili są tak doskonałe, że już się tak często jak wcześniej nie psują. Kiedyś wytrzymywały 70 – 80 tysięcy, a dziś 500 tysięcy przejechanych kilometrów – mówi pan Gerard.
Obok biura, w którym rozmawiamy, znajduje się małe pomieszczenie. – To ślusarnia ojca, który na co dzień zajmuje się w firmie przygotowywaniem zamówień i zleceniami, ale gdy są jakieś prace wymagające robót ślusarskich to lubi do nich wracać. Alternatory i rozruszniki to jego żywioł – tłumaczy pan Marcin.
Choć panowie uważają się za dobrych kierowców, żon za kółkiem nigdy nie pouczają. – Stresowanie kierowcy nikomu nie wychodzi na dobre. Zwracam jednak uwagę na buty, w jakich prowadzi się auto. Z testów bezpieczeństwa wynika, że kierowanie samochodem w szpilkach jest bardzo ryzykowne. Panie prowadzące w wysokich obcasach nie są w stanie z odpowiednią siłą nacisnąć na pedał hamulca, w związku z czym droga hamowania wydłuża się o 2 – 3 metry, a to może decydować o życiu – wyjaśnia pan Piotr, którego żona dojeżdża codziennie do Raciborza, gdzie w szkole uczy przyszłych mechaników samochodowych języka angielskiego.
Jak włoska rodzina
Wszyscy mieszkają przy warsztacie. Pan Marcin z żoną Agnieszką, synem Adasiem i córką Ewą razem z rodzicami. Jego młodszy brat Piotr z żoną Weroniką i dziećmi Pauliną oraz Patrykiem w rodzinnym domu po dziadku. – Jesteśmy jak jedna wielka włoska rodzina. Razem mieszkamy, razem pracujemy, razem odpoczywamy – mówi ze śmiechem pan Gerard. A z tym odpoczynkiem bywa różnie, bo gdy warsztat znajduje się przy domu, to klienci liczą na to, że jest czynny całą dobę. – Skoro tak wybraliśmy, to teraz musimy ludziom pomagać. Taki jest los większości rzemieślników, którzy prowadzą rodzinne firmy – tłumaczy senior rodu.
Pan Gerard nigdy na synów nie naciskał, by poszli w jego ślady, ale do rozwijania zainteresowań zachęcał. Sam przyznaje, że mieli u niego twardą szkołę. – Podczas wakacji, gdy się tylko skończył Teleranek, mama już wołała do nas z kuchni: chłopaki, biegnijcie do taty. I zaczynała się praca w warsztacie. Na szczęście nam się to podobało – mówi pan Marcin. Z tatą pracuje od 15 lat. Młodszy Piotr pięć lat krócej. Obaj skończyli wydział automatyki, elektrotechniki i informatyki Politechniki Opolskiej. – Gdy ojciec rozpoczął współpracę z firmą Bosch, której serwis zaczął prowadzić od 1992 roku, pojawiało się coraz więcej sprzętu diagnostycznego i potrzebował naszej pomocy. Nie musiałem się długo zastanawiać nad powrotem do Nędzy, bo duże miasta nigdy mnie nie pociągały – mówi Marcin Hiltawski.
Pan Gerard, który ma za sobą 52 lata pracy, firmę prowadzi od 42 lat. – Jest takie powiedzenie, że każdy porządny chłop co 5 lat zmienia samochód i żonę. Gdybym wziął sobie to do serca, rozglądałbym się za dziewiątą, a jestem cały czas wierny tej jedynej – opowiada jeden ze swoich ulubionych dowcipów pan Gerard. Z żartów, szczególnie tych na tematy małżeńskie, słynie w całej rodzinie. Wszyscy jednak wiedzą, że z żoną Moniką są jak dwie połówki tego samego jabłka. O wspólnym odpoczywaniu na emeryturze nie ma jednak mowy. – Proszę pani, ja się nie czuję jeszcze tak staro, żebym nie mógł pracować. Będę pomagał synom, tak jak mój ojciec, który towarzyszył mi do końca życia – kwituje z przekonaniem. Na moje pytanie, czy jest z nich dumny, pan Gerard odpowiada: – Są dobrze wyszkoleni. – W ustach ojca, to znaczy, że tak – tłumaczy ze śmiechem pan Marcin, a jego brat Piotr dodaje, że na Śląsku ludzie są oszczędni w okazywaniu emocji i powściągliwi. – Ani rodzice dzieci, ani żony mężów zbyt często nie chwalą. Każdy musi znać swoje obowiązki, a do życia podchodzi się bardzo praktycznie – tłumaczy. I tak praktycznie mówią też o swoich planach. – Chcemy zachować dobre relacje z pracownikami i mieć ten komfort, że do pracy przychodzimy z przyjemnością. W ciągu ostatnich 10 lat cały czas coś w firmie zmienialiśmy i teraz chcielibyśmy po prostu skupić się na pracy – podkreślają. Czego wam życzyć? Byśmy za rok mogli się spotkać w tym samym składzie – podsumowują zgodnie.
Tekst Katarzyna Gruchot zdjęcia Jerzy Oślizły