U Fulneczka wiedzą co w silniku piszczy
W życiu jak w samochodzie – niebezpiecznie jest zostać na lodzie – śpiewała Lidia Stanisławska i jej słowa wziął sobie do serca Mateusz Fulneczek. Kiedy dołączył do firmy ojca, postarał się o unijne dofinansowanie i w ciągu roku udało się postawić nowoczesne centrum serwisujące auta. Pan Wilhelm patrzy na wspólne dzieło z dumą i wspomina czasy, gdy do naprawy samochodu jego ojcu wystarczyła jedna skrzynka narzędziowa.
Z LOK-u
do własnego lokum
Przy ulicy Rzemieślniczej w Bieńkowicach stoją teraz dwa warsztaty samochodowe – oprócz tego nowego jest jeszcze wybudowany pod koniec lat 70. zakład Reinholda Fulneczka, od którego zaczęła się rodzinna przygoda z mechaniką samochodową. – Ojciec był właściwie samoukiem. Zaczynał jako ślusarz w ZEW-ie, potem nabierał doświadczenia w kolumnie transportowej w wojsku oraz raciborskim PTHW. W końcu trafił do LOK-u, gdzie pracował już jako mechanik samochodowy i instruktor jazdy – tłumaczy pan Wilhelm.
Mimo codziennych dojazdów pan Reinhold nigdy nie myślał o przeprowadzeniu się do Raciborza. Żonę też znalazł w Bieńkowicach. – Mama mieszkała przy tej samej ulicy, zaledwie siedem domów dalej. Gdy w 1962 roku pobrali się, zamieszkali na jej ojcowiźnie i spędzili tam sześć lat – wspomina pan Wilhelm. To właśnie on namówił ojca do tego, by założył własny warsztat. – Kiedy rodzice wybudowali dom, stanął obok niego garaż, w którym ojciec codziennie po pracy naprawiał ludziom samochody. Na początku to były warszawy, żuki i nyski, więc wystarczała mu jedna skrzynka narzędziowa z kluczami i śrubokrętami. Gdy w 1979 roku założył własną firmę, zaczęły się pojawiać volkswageny, a wraz z nimi części elektroniczne, których mechanicy nie znali. Ponieważ fachowej literatury brakowało, trzeba było eksperymentować – mówi pan Fulneczek, który od dziecka pomagał ojcu w zakładzie.
Pan Reinhold pomoc syna doceniał, ale jako mechanika go nie widział, bo przed brudną i ciężką robotą chciał go ustrzec. Młody Fulneczek rozpoczął naukę od szkoły zawodowej w Raciborzu i praktyk w cukrowni, a potem skończył technikum elektryczne przy Rafamecie w Kuźni Raciborskiej. Po kilku latach edukacji wrócił jednak do zakładu ojca i rozpoczął naukę od początku. – Ojciec miał dużą wiedzę, nie tylko praktyczną, ale i teoretyczną. Czytał specjalistyczną literaturę i czasopisma takie jak „Motor”, można się było od niego wiele nauczyć. Kupowaliśmy wtedy dużo samochodów, których pozbywał się LOK i po gruntownym remoncie wystawialiśmy je na sprzedaż. To były takie czasy, że ludzie mogli mieć po kilka domów, ale oznaką luksusu był dopiero samochód – mówi pan Wilhelm, który pod okiem ojca zrobił egzaminy czeladnicze, a potem mistrzowskie, by w 1990 roku przejąć firmę.
Co cztery kółka
to nie dwa
Pierwszy samochód w rodzinie Fulneczków to była kupiona na początku lat 60. skoda octavia. Ale to nie ona, tylko nabyty później duży fiat stał się spełnieniem marzeń pana Reinholda. – Ten samochód miał zaledwie pół roku i bardzo niewielki przebieg. Ojciec kupił go od misjonarza, którego wysłano z powrotem do Afryki – opowiada pan Wilhelm, którego największym marzeniem był z kolei motor. – Ojciec nigdy się na niego nie zgodził. Ja sam zrozumiałem, że miał rację dopiero wtedy, gdy w wypadku motocyklowym, na łuku w Bieńkowicach zginął mój serdeczny przyjaciel Rudolf Siedlaczek. Miał zaledwie 19 lat, a znaliśmy się od dziecka – wspomina pan Fulneczek. Zamiast dwóch kółek pojawiły się więc cztery, do których dołożył się ojciec. – To był maluch, kupiony z LOK-u, który sam sobie wyremontowałem, a po dwóch latach sprzedałem jeszcze z zyskiem – mówi ze śmiechem mechanik.
Kolejnych samochodów było tyle, że nikt w rodzinie nie potrafi ich dziś zliczyć. Wiedza o tym, że pan Wilhelm się do nich nie przywiązuje była zaś powszechnie znana. Gdy na jednym z przyjęć powiedział kiedyś nieopatrznie, że samochód sprzedaje zawsze wtedy, gdy pojawia się kupiec, na drugi dzień jego mercedes miał już innego właściciela. Wśród wielu marek i modeli najchętniej pamięcią wraca do niezawodnego volkswagena passata, do którego wciąż czuje sentyment. – Sprawdzał się zarówno w pracy, bo był na tyle silny, że mógł ciągnąć lawetę, jak i na wakacjach w Hiszpanii. Zrobiłem nim mnóstwo kilometrów – tłumaczy pan Wilhelm.
Największą wyprawą samochodową Fulneczków był wyjazd w 1992 roku na wesele do Wielkiej Brytanii. – Jechałem z żoną trzy dni w jedną stronę, ale największe wyzwanie czekało mnie na miejscu, bo objechać rondo lewą stroną to było niezapomniane wrażenie – mówi mechanik i mimo że nigdy żaden samochód w drodze mu się nie zepsuł, wozi ze sobą zawsze skrzynkę narzędziową.
Lata 90. to nie tylko czas zagranicznych wyjazdów, ale i sprowadzanych z zagranicy samochodów, które w warsztacie Fulneczka remontowano i sprzedawano. – Największą popularnością cieszyły się volkswageny, bo w porównaniu z fiatami były bezawaryjne. Japońskie samochody też mały dobrą opinię, ale były drogie w utrzymaniu, a części do nich właściwie nie do zdobycia – wyjaśnia pan Wilhelm, który każdą niedzielę spędzał na gliwickiej giełdzie. Po wielu latach doświadczeń wie, że w jednych samochodach częściej psują się zawieszenia, a w innych silniki, albo karoseria. Są też modele kultowe. – Takimi samochodami nie do zdarcia były mercedes beczka oraz volkswagen golf I i II, które jeżdżą do dziś i są bezawaryjne – mówi pan Fulneczek, który zawodowo jeździ mazdą, a po pracy przesiada się do mercedesa E klasy.
Udowodniły synki,
że skończyły się czasy jednej skrzynki
Tak jak pana Wilhelma nie nakłaniał ojciec, tak i on nie namawiał swoich synów do wyboru takiej drogi zawodowej, jaką sam poszedł. Na początek obaj skończyli szkołę muzyczną. Mateusz grał na trąbce w zespołach Aldony Krupy i Krzysztofa Fulneczka, a jego brat Karol na gitarze. Potem wybrali studia na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Mateusz skończył elektrotechnikę, ale jeszcze na studiach rozpoczął własną działalność. – Postarałem się o unijne dofinansowanie i w warsztacie ojca otworzyłem sklep motoryzacyjny. Wiedziałem, że wrócę do Bieńkowic – tłumaczy.
Mateusz pamięta czasy dzieciństwa, gdy w warsztacie pracował jeszcze dziadek, który zawsze krzyczał, gdy chłopcy wjeżdżali na rowerach między samochody. Dziś w firmie ojca zajmuje się administracją i zaopatrzeniem oraz nadzoruje lakiernię. Młodszy Karol jest inżynierem automatyki i robotyki i pracuje w firmie APA, zajmującej się projektowaniem inteligentnych domów. – Gdyby nie synowie, nigdy nie zdecydowałbym się na postawienie nowego warsztatu. Oni wzięli na siebie załatwienie wszystkich dokumentów potrzebnych przy dofinansowaniu unijnym i późniejsze odbiory – wyjaśnia tata dumny z zakładu i nowoczesnego sprzętu. – Mamy komputer do odczytywania czujników ciśnienia powietrza w oponach, najnowszej generacji montażownicę, wyważarkę i wytwornicę azotu. A mnie, żeby naprawić malucha, wystarczały kiedyś kombinerki, śrubokręt i płaski klucz – mówi pan Fulneczek.
Swoje doświadczenie pan Wilhelm przekazuje uczniom. Do tej pory wyszkolił ich 59. – Od września przychodzi dwóch nowych, w tym jedna dziewczyna. Mam znajomego, który wykształcił już pięć uczennic i zapewniał, że mi morale na warsztacie wzrośnie – mówi ze śmiechem. Od 12 lat egzaminuje też przyszłych mechaników samochodowych. Egzaminy teoretyczne, dzięki zaangażowaniu dyrektor Cechu Marii Smyczek i przychylności dyrektora Sławomira Janowskiego, odbywają się w raciborskim Mechaniku, a praktyczne w wyznaczonych warsztatach. W firmie pana Fulneczka pracuje obecnie pięciu pracowników i czterech uczniów. – Ja jestem gońcem pomiędzy starym, a nowym warsztatem. W pierwszym wykonuje się generalne remonty samochodów powypadkowych, w drugim serwis ogumienia i mechanikę samochodową. Nieraz mam tego dość, ale gdy wyjeżdżam na urlop to zaczyna mi warsztatu brakować – przyznaje mechanik, który razem z synami jeździ w wolnym czasie na tor gokartowy do Sosnowca.
Instruktorzy szkół nauki jazdy z całego powiatu raciborskiego przyjeżdżają do Fulneczków, by przerabiać swoje samochody. Za każdym razem dużym wyzwaniem dla mechaników jest też renowacja starych aut. Wśród nich znalazł się saab 56 z 1953 roku, który przyjechał do Bieńkowic z Holandii i kultowy „ogórek”, czyli volkswagen transporter z 1959 roku, samochód hipisów i wielu zespołów muzycznych. Marzeniem pana Wilhelma jest mercedes W113 z początku lat 60., któremu dziennikarze nadali przydomek „Pagoda”. Wszystko przez dach, który przypominał zadaszenie dalekowschodnich świątyń. – Do tej pory zawsze były ważniejsze wydatki, więc zostawiam sobie to marzenie na emeryturę – mówi pan Wilhelm, który ma pewność, że firmę zostawi wtedy w dobrych rękach.
Tekst Katarzyna Gruchot, zdjęcia Paweł Okulowski