Obrazy Do Noszenia Agaty Krec
Od dnia woli noc – twierdzi, że wtedy rodzą się najlepsze pomysły. Zamiast systematyczności i terminowości wybiera spontaniczność. Inspiracji poszukuje co prawda w nawet najdrobniejszych zjawiskach czy rzeczach, ale, jak przyznaje, najlepsze idee wpadają do jej głowy jak grom z jasnego nieba.
Żyje jak prawdziwa artystka: kocha odosobnienie, walkę z własnymi demonami oraz moment, gdy przenosi swoje wyobrażenia na tkaninę, papier czy płótno. Zamyka się czasami na kilka tygodni w swojej pracowni. Nie kryje, że to miejsce, w którym czuje się najbezpieczniej. Uczyniła z niej swoją oazę spokoju. Bo, jak mówi, sztuka uwielbia ciszę.
– Lubi otaczać się pani pięknymi rzeczami?
– Oczywiście, że tak. Jak chyba każdy.
– A czym jest piękno?
– Można je odnaleźć we wszystkim. Piękni są ludzie, ubrania, obrazy, myśli, słowa. Piękno inspiruje.
– Co jeszcze inspiruje?
– Choćby muzyka. U mnie ciągle musi coś grać, czuję niepokój, gdy płyta się wyłączy czy zatnie. Namiętnie słucham rapu i dźwięków elektronicznych.
– Co to za rysunek na pani biurku?
– Zając. Otworzyłam rano oczy i pomyślałam: narysuję zająca. Nie wiem dlaczego akurat jego, być może czuję już klimat świąt.
– Często podejmuje pani takie spontaniczne decyzje? Że budzi się i myśli: a, zrobię sobie dzisiaj taki a taki rysunek?
– Powiem inaczej: rzadko mi się coś takiego nie zdarza.
– Autentyczna wolność tworzenia. Zazdroszczę.
– Coś w ten deseń. Rysuję codziennie. Cokolwiek. Szkolę w ten sposób rękę, pobudzam wyobraźnię, a co najlepsze, ciągle widzę progres, który mnie skutecznie motywuje. Każdy kolejny rysunek jest lepszy od poprzedniego. Tworzenie mnie również uspokaja. To nie jest tak, że w kalendarzu mam zapisane, że tego dnia maluję obraz, a kolejnego kończę t-shirt. Oczywiście zdarza się, że mam nieco sztywniejsze plany, czasami gonią mnie terminy. Ale bardzo rzadko się do nich stosuję. Nie jestem typem tzw. zadaniowca, którego obchodzi jakiś deadline. Zdarzało się, że klienci czekali na przesyłkę z moimi ubraniami nawet kilka miesięcy. To niezorganizowanie od jakiegoś czasu mi bardzo doskwiera, ale nie potrafię znaleźć jego przyczyny. Przyjaciółka kiedyś podesłała mi książkę dotyczącą planowania i zarządzania swoim czasem. Przez pewien okres, na jej podstawie, tworzyłam „przypominajki”, czyli takie małe kolorowe karteczki, na których wypisywałam przeróżne zadania do wykonania. Czułam jednak, że plan mnie ogranicza. Zaczęłam się dusić. Karteczki szybko się zgubiły.
– I co się stanie z tym zającem? Do szuflady?
– Nie! Zrobię z niego użytek, może pokaże go światu na jakimś t-shircie albo bluzie. Sprzeda się, czy nie sprzeda – dla mnie nie ma to znaczenia. Robię, co mi akurat w duszy gra.
– Tak właśnie zrodził się pomysł na markę odzieżową „Obrazy Do Noszenia”? Nie miała pani co robić ze swoimi pracami?
– Bynajmniej. Wszystko zaczęło się właściwie z braku pomysłu na siebie. Po studiach urodziłam córkę, zaczęłam spędzać dużo czasu w domu. Byłam w lekkiej rozterce, bo wiedziałam, że chcę robić w życiu coś ciekawego, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Pewnego dnia dostałam od znajomych farbę do tkanin. Zaczęłam malować. Nie myślałam, po co to robię, po prostu sprawiało mi to radość. Moje prace spodobały się przyjaciołom, którzy chcąc mi pomóc opublikowali zdjęcia pomalowanych przeze mnie ubrań w Internecie. Zainteresowanie przerosło oczekiwania nas wszystkich. Wpadłam na całego.
– Od czego pani zaczęła?
– Od damskiej i męskiej koszulki. Jedna była biała, druga – szara. Klasyka. Od razu po sprzedaży pierwszych ubrań, zaczęły spływać zamówienia na kolejne. Rozpoczął się proces, jak ja to mówię, poznawania i pracy nad samą sobą. Przez pierwszy rok realizowałam czyjeś pomysły. Później stwierdziłam, że nie chcę już tworzyć prac „pod zamówienia”, ale dla siebie. A jeśli moje idee spodobają się ludziom, to super. Chciałam wykreować swój styl. Siedziałam więc dniami i nocami w pracowni i wymalowywałam na ubraniach wszystkie wzory, jakie wpadały mi do głowy. W ciągu dwóch lat udało mi się stworzyć dwieście unikatowych ubrań. Jedna rzecz powstawała ponad dziesięć godzin. Sprzedawała się – w pięć minut. Było więc warto trochę nad nią posiedzieć. Teraz jednak nie chcę już malować na ubraniach. Wyręczają mnie maszyny, które wykorzystują różnego rodzaju techniki druku. Ale te rzeczy, mimo utraty jakiejś części swojej duszy, nadal są unikatowe, bo jeden wzór przenoszę na zaledwie kilka egzemplarzy.
– Dlaczego oddała pani inicjatywę maszynom?
– Ręczne wymalowywanie wzorów na tkaninie było zajęciem zbyt czasochłonnym. Zrozumiałam, że zamiast tworzyć obrazy na przysłowiowej szmacie, powinnam uwieczniać je na przykład na płótnie. Bo ludzie ubrania gubią, nie szanują ich, niszczą. One w ich rękach szybko umierają. Szkoda więc mojej pracy i czasu. A płótno może przetrwać wieki. Dlatego tak bardzo kocham malować obrazy. Wiem, że dzięki temu zostawiam coś po sobie. Ostatnio na przykład pracuję nad cyklem portretów. To właściwie karykatury. Trochę dziwne, trochę przerażające. Ale większość obrazów powstaje na zamówienie. Od razu ostrzegam jednak zamawiającego, że w zupełności powinien zdać się na mnie i moją wyobraźnię. Jeśli chce, abym mu coś namalowała, nie jest wskazane, aby ograniczał mnie jakimiś wymaganiami czy wskazówkami. Może coś zasugerować lub wybrać gamę kolorów, ale resztę niech zostawi mnie.
– Bezkompromisowa pani jest w tej swojej sztuce.
– Może. Ale zamawiający zazwyczaj wiedzą, jakie mniej więcej dzieła wychodzą spod mojego pędzla. Zgłaszają się do mnie, bo pasuje im moja estetyka – tak przynajmniej to rozumiem. Czasami jednak ktoś rzuci ciekawy pomysł, który – choć tematycznie odbiega od tego, co robię – zainspiruje mnie na tyle, że podejmę rękawicę. Kiedyś otrzymałam zlecenie narysowania na koszulce schodów. Kilka godzin zastanawiałam się, jak powinny wyglądać. Takie projekty, jak żadne inne, budzą we mnie pokłady kreatywności.
– Jak powstają ubrania? Robi je pani sama od „A” do „Z”?
– Najpierw jest koncepcja, czyli wizualny plan działania. Później opracowywanie wraz z konstruktorem odzieży odpowiedniej formy. Gdy przychodzą belki z materiałem, przygotowuję wszystko do wysłania do krawcowej. Jak pan widzi, niektóre zadania wolę powierzyć specjalistom. Wiele czasu pochłaniają zadania, powiedzmy, pozaartystyczne: pakowanie i wysyłanie paczek, odpisywanie na e-maile, kontaktowanie się z klientami, prowadzenia profilu marki na Facebooku. Przyznam, że te komputerowo-biurokratyczne sprawy zaczynają mnie męczyć, może nawet denerwować. Kiedyś mi nie przeszkadzały. Ale przecież kiedyś lubiłam też obcowanie z ludźmi.
– A teraz?
– Właśnie nie wiem. Od dwóch lat – nie umiem tego do końca zdefiniować – boję się ludzi. Nie wychodzę z domu tak chętnie, jak dawniej. A jeśli już opuszczam mieszkanie, kieruję się na wieś, do lasu lub nad wodę. Wszędzie, byle poza miasto…
– Odludek…
– Niech się pan nie śmieje! Zaczyna mnie to trochę martwić. Nie wiem skąd się biorą te lęki i niepokój. Bo jak już wyjdę do ludzi, uwielbiam ich towarzystwo. Nie mam kłopotu z nawiązaniem kontaktu nawet z obcymi osobami. Paradoks z życia wzięty. Poza tym uwielbiam noc, a konkretnie tę ciszę, która wówczas panuje. W dzień schronienie odnajduję w pracowni, można nawet powiedzieć, że tutaj „zimuję”. Potrafię nie wychodzić z mieszkania – poza wypadami na zakupy czy z córką do przedszkola – nawet kilka tygodni. Ale nie chcę być źle zrozumiana. Mam sporo przyjaciół, którzy chętnie mnie odwiedzają. Mój dom jest zawsze dla nich otwarty.
– Przebywanie w zamkniętej przestrzeni pomaga w tworzeniu?
– Oczywiście! Przecież każdy twórca zmaga się sam ze sobą, a do tego potrzeba odpowiednich warunków. To niekończąca się walka, otwieranie umysłu na nowe rozwiązania i ciągłe poszukiwanie doskonałości. Ważne, aby choć przez chwilę doświadczyć samotności i spokoju, bo sztuka wymaga ciszy.
– Pochodzi pani z Raciborza?
– Nie, mieszkam tutaj od piątego roku życia. W tym mieście się wychowałam, chodziłam do szkół, studiowałam nawet edukację artystyczną na miejscowej uczelni.
– Myślałem, że jest pani artystycznym samoukiem…
– Nie. Co prawda talent – można powiedzieć – wyniosłam z domu. Pasją mojej mamy jest bowiem dekorowanie wnętrz, z kolei tata był świetnym rysownikiem. Ale podstawy tzw. warsztatu poznałam na studiach, choć, jak patrzę na ten okres z perspektywy czasu, widzę że mogłam nauczyć się o wiele więcej. Niestety, nie byłam typem przykładnej studentki. Gdybym dziś mogła wrócić do tych lat, z pewnością wykazałabym się większym zaangażowaniem. Z drugiej strony uważam, że to nie szkoły tworzą z nas wartościowych ludzi. Stajemy się takimi dzięki codziennej, cholernie żmudnej pracy.
– W Raciborzu się pani urodziła, wychowała, edukowała i co dalej?
– Później zaczęłam poszukiwać swojego miejsca na ziemi. Mieszkałam w Londynie, w Warszawie urodziłam córkę Matyldę i tak się z nią tułałam kolejno po Wrocławiu, Krakowie, Gliwicach, aż wróciłam do punktu wyjścia i osiadłam w Raciborzu. To dziwne, bo mieszkam tutaj już od roku, urządziłam sobie gniazdko, córeczka chodzi do przedszkola, a mimo to ciągnie mnie znów do nowych miejsc.
– Ale po co?
– Nie mam pojęcia… Może szukam swojej przystani, bezpieczeństwa, szczęścia, nowych doznań? Naprawdę nie wiem. Nie odpowiem panu.
– Bo gdzieś indziej będzie lepiej?
– Może nie tyle lepiej, co inaczej. Zmiany napełniają mnie zawsze dobrą energią. Życie to ciągła podróż.
– Teraz to opowiada pani banały.
– Prawdę o sobie panu opowiadam. Sens tych słów zrozumiałam dopiero, gdy urodziłam dziecko.
– To znaczy, co pani zrozumiała?
– Że już nie jestem nieśmiertelna. Zawsze wydawało mi się, że młodzi ludzie mogą wszystko: szaleć, skakać z mostu. Po prostu: ryzykować. A nagle uświadomiłam sobie, że – z tym dosyć długo się kłóciłam – w moim życiu pojawił się ktoś ważniejszy ode mnie. Że w tym momencie muszę porzucić egoizm.
– Przeraża to panią?
– Nie. Ale nabyłam świadomość ulotności. Dlatego tak ciężko pracuję na swoje nazwisko. Chciałabym zostawić po sobie wiele pięknych rzeczy. I aby kiedyś – zabrzmi próżnie – pisali o mojej twórczości w książkach.
– Do kogo mają trafiać produkty marki „Ubrania Do Noszenia”?
– Przede wszystkim do osób odważnych, znających swoją wartość, w jakimś sensie wyjątkowych i oryginalnych. Staram się, aby ubrania były na tyle mocne i wyraziste, że zdołają przykuć uwagę. Z drugiej strony chcę zbilansować ten dynamiczny przekaz pewnego rodzaju subtelnością i elegancją. Chciałabym, aby nikt nie bał się założyć tych rzeczy, a jednocześnie, aby każdy czuł się w nich wygodnie i bezpiecznie. Każda moja kolekcja wstępnie opiera się na jakiejś ideologii. Ale już sam etap powstawania produktu jest procesem mało usystematyzowanym. Jest w tym wiele improwizacji, wszystko się zmienia. Marka ma już cztery lata. Przez ten okres powstało wiele kolekcji o najrozmaitszym charakterze. Obecnie na przykład skupiłam się mocno na odzieży dla nastolatek, ostatnia kolekcja była z kolei sportowa, na jeszcze inną składały się ubrania zamknięte w estetyce – jak ja to nazywam – piwnic nocnych klubów. Jeszcze wcześniej powstawały kolekcje bardzo kolorowe i ekspresyjne, skierowane do młodych i szalonych dziewczyn.
– Dlaczego tyle czerni w tych strojach?
– Bo jest uniwersalna i bezpieczna. Ludzie boją się kolorów. Kiedyś sporo zainwestowałam w czerwień i granat i do dziś mam pełne worki takich ubrań.
– Ta odzież, którą tworzy pani obecnie, odzwierciedla pani charakter?
– W dużej mierze tak. Chociaż nie ukrywam, że to nie jest jeszcze realizacja tej wizji, którą mam w głowie. Ale oczywiście czuję się dobrze w swoich ubraniach, szczególnie w tych z serii UNIKOTY. Zresztą tak ta kolekcja powstała – zrobiłam ją z myślą o sobie. Uwielbiam czerń odzieży uzupełniać jakimiś drobnymi błyskotkami czy zdobieniami.
– A to jest odpowiedni ubiór dla przysłowiowej Kowalskiej?
– Myślę, że tak. Nic nie jest zbytnio przesadzone, formy są raczej zakryte, nie ma nagości. Uważam, że moje kolekcje mogłyby spokojnie trafić do tak zwanych „sieciówek”.
– Ma pani jakieś zastrzeżenia do swoich ubrań?
– Mnie się podobają, chociaż wiadomo, że zawsze pozostaje jakiś niedosyt. Lubię na przykład konstruktywną krytykę. Bo człowiek czasem zamyka się w swoim świecie i nie widzi błędów, które popełnia. A takie gorzkie słowa szybko zdejmują klapki z oczu.
– Nazwałaby się pani artystką?
– Dziś już tak.
– A co charakteryzuje artystę?
– Z pewnością warsztat i oryginalność. Wyrazistość, pewność siebie, sposób zachowania, dzięki któremu wyróżnia się z tłumu. No i unikatowość – to ona jest znakiem rozpoznawczym mojej marki.
– Najbliższe plany?
– Nie mam. Już mówiłam: karteczki się pogubiły. Jest tylko tu i teraz.
Tekst Wojciech Kowalczyk
Zdjęcia Paweł Okulowski