17 września 1939 roku – o tej dacie trzeba pamiętać
Sybiracy – to słowo niczym przekleństwo, jak bolesny cierń, którego nie sposób wyciągnąć – kryje w sobie bezmiar cierpienia, o którym nie można zapomnieć.
Zimna granitowa płyta nagrobna, a w niej wycięty na wylot krzyż. W środku krzyża – metalowa korona, kształtem przypominającą tę chrystusową, cierniową. Na płycie tablica z napisem: „Zagłodzonym. Zamęczonym. Zamarzniętym. Utopionym w bagnach. Zaginionym w tajdze. Nasza pamięć i modlitwa. Sybiracy”. To memento o jednej z najboleśniejszych kart w dziejach Polaków stoi od lat szesnastu na cmentarzu Jeruzalem w Raciborzu. Przypomina nam o tragedii milionów Polaków, która stała się ich udziałem w okropnych latach II wojny światowej i po jej zakończeniu.
Zaczęło się 17 września 1939 roku, gdy wojska Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej przekroczyły wschodnią granicę Rzeczpospolitej i wbiły nóż w plecy walczącemu z Niemcami Wojsku Polskiemu. Przekroczenie granicy polskiej przez sowietów wynikało z postanowień paktu, jaki niespełna miesiąc wcześniej w Moskwie zawarli ministrowie spraw zagranicznych Rzeszy Niemieckiej i Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich – Joachim von Ribbentrop i Wiaszesław Mołotow. Berlin i Moskwa, podzieliwszy między siebie wpływy w Europie Środkowo-Wschodniej, przystąpiły do systematycznego niszczenia ludności polskiej, tak aby raz na zawsze rozwiązać problem tego kłótliwego i walecznego narodu, który od pięciuset lat przeszkadzał im we wzajemnych kontaktach i interesach.
Chaotycznie zły charakter tego „nieświętego przymierza” nie pozwolił przetrwać mu próby czasu – w czerwcu 1941 roku bestie rzuciły się sobie do gardeł, ścieląc kośćmi żołnierzy pola bitew na Wschodzie i Zachodzie. Niemcy Hitlera nie przetrwały tej walki. Nie dokończyły również „dzieła” zupełnego zniewolenia Polaków. Ci ostatni – wykrwawieni, zmaltretowani, wciąż bici i poniżani przez czerwonych zwycięzców, którzy kazali im nazywać siebie przyjaciółmi – przystąpili do odbudowy swojej Ojczyzny w nowych, narzuconych im w Jałcie i Poczdamie granicach. Nie prosili się o Ratibor, Breslau i Stettin. Chcieli swojego Lwowa, Brześcia i Wilna. Ale tego nie chcieli wielcy ówczesnego świata.
Ziejący pustką krzyż z wpisaną weń cierniową koroną na raciborskim Jeruzalem przypomina tę historię, zarówno w jej wielkim formacie – politycznym, z frontami, walkami, zmianami granic, generałami i politykami, jak i małym – dotyczącym zwyczajnych ludzi, których jedyną winą było to, że urodzili się Polakami. 17 września będę na cmentarzu Jeruzalem. Mam nadzieję, że spotkam tam Sybiraczkę Teresę Pawłowską, której pogodna twarz o regularnych, kresowych rysach nie licuje z cierpieniem, którego zaznała ona i jej rodzina. Mam nadzieję, że będzie tam również pan Marian Szlapański – dostojny, zamyślony, z przepaską Armii Krajowej na ramieniu podejdzie pod poświęconą Sybirakom tablicę i zasalutuje. Mam nadzieję, że będą tam również harcerze i choć garstka uczniów raciborskich szkół. Pewnie będą też jacyś politycy, którzy – mam nadzieję – nie potraktują swojej obecności na tej krótkiej uroczystości jako „straconej godziny”.
Po okolicznościowych przemówieniach, złożeniu kwiatów i zniczy wszyscy rozejdą się w swoje strony, wrócą do obowiązków i zajęć. Na miejscu zostanie tylko zimny granit, pusty krzyż i cierniowa korona. Przypominając odwiedzającym groby swoich bliskich, że nie wszyscy mają możliwość wykonać ten ludzki gest – zapalić znicz na mogile zmarłego krewniaka czy przyjaciela. Że są wśród nas tacy, których rodzeństwo, rodzice, dziadkowie czy wujkowie leżą tysiące kilometrów stąd – hen daleko, pod syberyjską zmarzliną. I że były też kiedyś takie rodziny, po których nazwiskach i imionach pozostało tylko to jedno słowo – Sybiracy.
Wojtek Żołneczo