Życie na kartki
W czasach gdy kartki były cenniejsze niż pieniądze, a mimo ich posiadania, trzeba było pogodzić się z bezmięsnym poniedziałkiem, rzesze raciborzan ustawiały się od wtorku w kolejkach do mięsnych, by na środowy obiad zamiast schabowego podać smażoną mortadelę. Mieliśmy kolejkowych staczy, komitety sklepowe i uprzywilejowane matki wymieniające się dziećmi. A wszystko za sprawą magicznej reglamentacji.
Sklep pod specjalnym nadzorem
Najpopularniejszy w Raciborzu Sklep Mięsny nr 12 przy ul. Opawskiej wielu raciborzanom będzie się zawsze kojarzył z długimi kolejkami i reglamentowanymi towarami. Przed wojną w tym samym miejscu znajdował się sklep mięsny rodziny Kapinosów. Pozostałością po nim były charakterystyczne biało-niebieskie kafelki i haki, które po odnowieniu służyły jeszcze w sklepie PSS Społem przez wiele lat.
Wprowadzone 28 lutego 1981 roku kartki na mięso, rozszerzone w kwietniu tego samego roku o przetwory mięsne, wprowadziły w całym kraju reglamentację, której podlegały wszystkie wyroby mięsne oprócz drobiu (z wyjątkiem kurczaków) i podrobów. Bez kartek można było również kupować pasztet, biały i czarny salceson oraz kaszankę. Sprzedaż odbywała się w dwóch rzutach. W pierwszym, który przewidziany był od rana do wyczerpania towaru, można było wystawić tylko 30% całego asortymentu. Drugi rzut zaczynał się od godziny 14.00 i sprzedawano wtedy resztę, czyli 70% towaru. A wszystko po to, by wracający z pracy też mogli zrobić zakupy.
Największy przydział kartek mieli górnicy, którzy dostawali 7 kg mięsa na miesiąc oraz milicjanci i żołnierze, którym przydzielono po 5 kg. Pracownikom fizycznym i dzieciom przysługiwały 4 kg mięsa, a pracownikom umysłowym musiało wystarczyć 2,5 kg. – Wszystkie produkty dostarczane do naszego sklepu pochodziły z mieszczących się przy ul. Eichendorffa w Raciborzu Zakładów Mięsnych. Przedstawiciel PSS-u, odpowiedzialny za kontakty z zakładem, przygotowywał u nich codzienne zamówienia. Za moich czasów był nim Józef Fojcik – tłumaczy Barbara Joszko – kierowniczka sklepu.
Pani Basia swoją drogę zawodową zaczynała w 1968 roku jako ekspedientka w sklepie mięsnym przy Odrzańskiej 34. Dziś nie ma już ani tego sklepu, ani kamienicy, w której swój zakład kuśnierski miał też pan Piperek. Doświadczenie, które pani Basia zdobywała, najpierw pod okiem kierowniczki Magdaleny Wider, a potem Emilii Bajer w sklepie przy ul. Londzina, przydało się gdy sama objęła funkcję kierowniczki. – Prowadzenie sklepu mięsnego w czasach reglamentacji to był ogromny stres i życie pod stałą kontrolą – tłumaczy pani Joszko i po latach dziwi się, że to wszystko jednak wytrzymała.
Powodów do zmartwień było wiele. Klienci zaczynali się ustawiać pod sklepem już w nocy i obserwowali od rana przez szybę co się dzieje w środku. Zakłady pracy wysyłały swoich przedstawicieli na częste kontrole. Dwuosobowe zespoły przychodziły do sklepu żeby sprawdzić czy zgadza się masa mięsa przeznaczona na drugi rzut sprzedaży i przejrzeć zeszyt zakupów. Inspektorzy Społem kontrolowali wpisy w książce skarg i zażaleń i przestrzeganie przepisów BHP, a milicjanci z wydziału przestępstw gospodarczych obserwowali co się dzieje z tyłu sklepu, gdzie znajdowała się rozdzielnia mięsa i robili zdjęcia z ukrycia. Nawet w stanie wojennym sklep znalazł się na celowniku. Żołnierze zrobili tu próbną kontrolę rozliczeń kartek.
Komitet spokojnej kolejki
Ci, którzy nie mieli czasu, ale mieli pieniądze, mogli skorzystać z tzw. stacza kolejkowego, czyli osoby, która staniem w kolejkach zarabiała na życie. Wśród osób uprzywilejowanych, czyli takich, które mogły skorzystać z drugiej kolejki, znajdowały się kobiety w ciąży, matki z dzieckiem (dziecko trzeba było mieć zawsze przy sobie, najlepiej na ręku) i zbowidowcy, czyli kombatanci. Każda dostawa odbywała się na oczach klientów, bo towar przywożono i wnoszono do sklepu wejściem głównym. Zgodnie z wyznaczonym regulaminem, 70% towaru, czyli drugi rzut, należało znieść do piwnicy, a resztę przygotować do sprzedaży. – Często dostawaliśmy mięso zamrożone, pakowane po 25 kilogramów, które potem toporkiem trzeba było ręcznie ciąć na kawałki po 300 czy 500 gramów. W ocynkowanych pojemnikach znajdowało się mięso pakowane po 50 kg i wędliny pakowane po 25 kg. W sklepie pracowały same dziewczyny, więc gdy trzeba było znosić towar po schodach, pomagali nam najczęściej ludzie z komitetu – wyjaśnia pani Basia.
Komitet sklepowy to kolejny twór rodem z PRL-u, który musiała mieć każda placówka. Składający się z trzech osób społeczny komitet (w sklepie przy Opawskiej należeli do niego Arnold Drobny, Joachim Przybyła i Irena Śnigurska) przede wszystkim pilnował porządku w kolejce, m.in. sprawdzając dowody osobiste klientom uprzywilejowanym. Chodziło o to, by zaradne panie nie pożyczały sobie małych dzieci, a emeryci nie podawali się za kombatantów. Zapanowanie nad tłumem zazwyczaj niezadowolonych ludzi nie było proste, zwłaszcza, że już przed sklepem ustawiały się dwie kolejki: ludzi uprawnionych do kupowania poza kolejnością i tych, którzy żadnych przywilejów nie mieli. Przedstawiciel komitetu pilnował by sprzedawczynie obsługiwały na przemian klientów to z jednej, to z drugiej kolejki i by ludzie wzajemnie się nie stratowali.
Klienci, którzy dostawali towar wyliczony co do grama, musieli mieć pewność, że obsłużeni zostaną uczciwie. Dlatego mechaniczne wagi sklepowe należało obowiązkowo legalizować raz w miesiącu, a odważniki raz w roku w Urzędzie Miar i Wag w Raciborzu, którego biuro mieściło się niedaleko „Banderozy”.
Kartkomania
Od kiedy w marcu 1982 roku wprowadzono kartkę na kartki, można było zapanować nad ich dystrybucją. Na specjalnym blankiecie, który nosiło się jako wkładkę w dowodzie osobistym, odnotowywano każdą wydaną kartkę na towary reglamentowane. Kiedy te trafiały do rąk sprzedawców, najpierw trzeba było z nich wyciąć każdy odcinek, na podstawie którego wydawało się towar. Nic więc dziwnego, że jednym z najważniejszych narzędzi przy stoisku mięsnym były nożyczki. Wycięte bloczki, w przerwach między pierwszym a drugim rzutem sprzedaży, czyli od 13.00 do 14.00, ekspedientki sortowały według asortymentu i kleiły na kartonikach dziesięć na dziesięć odcinków w rzędzie. Na jednych znalazł się np. schab bez kości 500 g, a na innych wołowe z kością 300 g.
Wycięte z kartek odcinki były na wagę złota. Nie mogło żadnego brakować, bo na ich podstawie na koniec miesiąca sprawdzano czy zgadzają się one z fakturami za dostarczony towar (zakładano, że ubytek nie może przekroczyć jednego procenta). Policzone kartoniki z naklejonymi kartkami trafiały potem do działu rozliczeń towarów reglamentowanych w Społem. Tam co trzy miesiące likwidowano je poprzez komisyjne spalenie.
Jedynym dniem bez kartek i bez kolejek był poniedziałek, kiedy sklep był zamknięty. Nie znaczyło to jednak dnia wolnego dla załogi. – Pracowałam wtedy z Krystyną Łatką, która była moją zastępczynią i ekspedientkami: Marią Muchą, Małgorzatą Rostek, Stefanią Koczy oraz Magdaleną Ogłodek, która u nas sprzątała. W czasie świąt i urlopów wspomagała nas też Jadwiga Białek. W poniedziałki przychodziło się często, żeby nadgonić klejenie kartek, trzeba też było sprawdzić czy działają lodówki i chłodnie – tłumaczy pani Joszko. Znajdująca się w piwnicy komora chłodnicza była miejscem strategicznym, bo sklep dzielił ją wspólnie z pobliską rozdzielnią mięsa. Ta zaś robiła stąd nadziały na wszystkie stołówki Społem w Raciborzu, więc odpowiedzialność za jej sprawne funkcjonowanie wzrastała. Obok komory znajdowała się też kuchnia dla pracowników. Do piwnicy prowadziły drzwi po lewej stronie sklepu, a te po prawej wiodły na górę do szatni i biura kierowniczki. Kartki obowiązywały do końca lipca 1989 roku, a sklep Społem funkcjonował w tym miejscu aż do jego prywatyzacji. Barbara Joszko pracowała w PSS do 4 lipca 1990 roku.
tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Bolesław Stachow