Na Ukrainie nadal giną ludzie
- Za naszą wschodnią granicą wciąż trwają regularne działania wojenne, zabijani i torturowani są cywile, gwałcone kobiety, grabione domy niewinnych osób. Aż dziw bierze, że zachodni świat udaje, że nic się nie dzieje, a – zdawać by się mogło – wolne media milczą o aktach terroru– mówi raciborzanin Jacek Ostrowski, który od kilku miesięcy dostarcza pomoc humanitarną na Ukrainę.
Do bram Kijowa Ukraina tętni życiem, przypomina cywilizowany kraj, który wolnością nie odbiega od pozostałych państw Europy. Im dalej na wschód, tym atmosfera robi się gęściejsza a instynkt wyczuwa wojnę. Od czasu pierwszych wydarzeń na Majdanie niewiele się tutaj zmieniło - każdego dnia giną ludzie. Ci, którym udało się umknąć pociskom terrorystów, szukają bezpiecznej przystani, i tam, daleko od domu, próbują zaczynać życie od nowa.
Z zajmowanych miast i wiosek, zrujnowanych ulic oraz domów ewakuują się do „lepszego” świata. Zazwyczaj bez pomocy z zewnątrz, bo ich przyjaciele z drugiej części kraju sami niewiele mogą poradzić, choćby ze względu na kryzys gospodarczy i wielkie zaangażowanie społeczeństwa na rzecz żołnierzy broniących granic ich kraju przed agresją nieprzyjaciela. Ofiary tych wydarzeń kierują się więc głównie na spokojny zachód. Pozbawione majątków, pożywienia i artykułów pierwszej potrzeby, z dziećmi na rękach, dla których nie mają nawet pieluch czy mleka.
Wielu z nich jednak decyduje się pozostać w strefie przyfrontowej. Nie zważając na częste rosyjskie ostrzały postanawiają zostać i pilnować tego, co ocalało, żywiąc nadzieję że pocisk z Gradu czy haubicy nie trafi w ich dom. Podczas rozmów, jak relacjonuje Ostrowski, wspominają o polskich korzeniach czy kontaktach z naszym krajem.
Wioząc normalność
Pomoc dociera nie tylko z Polski. Dostarczają ją choćby Litwini czy Łotysze. W Raciborzu zbiórkami humanitarnymi zajął się Jacek Ostrowski, który działa między innymi z ramienia Stowarzyszenia Pokolenie z Katowic, Polskiej Organizacji Aikido, ale również jako osoba prywatna. Ludzi dobrego serca, jak mówi, nie brakuje. – Gromadzimy dosłownie wszystko, co jest niezbędne do codziennego życia: lekarstwa, środki opatrunkowe, artykuły spożywcze, ubrania, buty, środki czystości i higieny, ciuszki dla dzieci, zabawki, koce, wózki, pościel. Dla niektórych z nas to drobiazgi, ale dla naszych przyjaciół ze wschodu rzeczy te są bezcenne – przekonuje, przyznając, że darczyńcy czasami idą o krok dalej i przynoszą meble, łóżka czy telewizory.
– Koszt przejazdu to około 1500 złotych, najwięcej na paliwo wydajemy w Polsce, za granicą cena litra wynosi nieco ponad 3 złote. Niestety mamy do dyspozycji wyłącznie jeden samochód, którym każdorazowo pokonujemy ponad 5000 kilometrów. Gdybyśmy posiadali ich więcej, nasza pomoc byłaby efektywniejsza – twierdzi Ostrowski.
Na Ukrainę jeździ wraz Jarosławem Podworskim ze Stowarzyszenia Pokolenie, który już od trzech zajmuje się pomocą dla ofiar wojny na Ukrainie. – Zainspirowało nas to, co działo się na Majdanie. Przypomniało tragiczne wydarzenia, jakie miały miejsce podczas stanu wojennego w naszej kopalni Wujek czy w Stoczni Gdańskiej. Dla nas, tak samo jak obecnie dla Ukraińców, była to walka o wolność, zachowanie suwerenności i demokracji – ocenia nasz rozmówca i dodaje: - Musimy otworzyć oczy i zrozumieć, co się właściwie dzieje. Uważam, że jeśli my, Polacy, oczekiwaliśmy w latach 80. pomocy Zachodu, i w bardzo dużej mierze ją otrzymaliśmy, powinniśmy teraz przekazać ją innym.
Propaganda
Raciborzanin przyznaje, że przychylne komentarze jego znajomych mieszają się z opiniami skrajnie negatywnymi, sprowadzanymi do hasła: ukraińskie społeczeństwo jest złe. Ostrowski ocenia, że wynika to z wszechobecnej putinowskiej propagandy, która dotarła także do Polski. - Rosja posiada olbrzymią rzeszę trolli, którzy starają się podsycać nienawiść do wszystkiego, co stoi na jej drodze. Wydaje olbrzymie pieniądze na manipulację ludźmi, partie polityczne w innych krajach, lobbuje i przekupuje, aby tylko osiągnąć swoje cele, które w dłuższej perspektywie stanową również zagrożenie dla naszego kraju – ocenia Jarosław Podworski. - Przykre jest to, że media od miesięcy nie informują, co dzieje się za wschodnią granicą. Moim zdaniem nie chodzi już o ignorancję czy o to, że temat nie jest modny, ale o blokowanie tego typu materiałów. Mam pewność, że naoczni świadkowie wydarzeń na Ukrainie wysyłali do stacji telewizyjnych zdjęcia czy filmu, a mimo to żadne z nich się nie ukazały. Dla kogoś takiego jak ja, kto na żywo rozmawiał z tamtejszymi mieszkańcami, widział zrujnowane i spalone domy, zwłoki młodego mężczyzny, którego ręce skrępowano na plecach zwykłym drutem, czy też jezdnię dziurawą od wybuchów pocisków, to zupełnie niepojęte – mówi Ostrowski i opowiada o jeżdżących krematoriach czy o zasłyszanych, nieoficjalnych co prawda, informacjach, jakoby po stronie separatystów walczyli również Polacy. – Oczywiście nikogo za rękę nie złapaliśmy, ale jeśli to prawda, są to rzeczy haniebne – nie przebiera w słowach emerytowany żołnierz Wojska Polskiego, który na służbie spędził szesnaście lat. – Media informowały o sytuacjach takich jak to, że tzw. zielone ludziki, czyli nikt inny jak rosyjscy żołnierze pozbawieni naszywek, robią wszystko, by uprowadzić w głąb Rosji kilkumiesięczne dzieci z domu małego dziecka. Mamy wiele informacji o torturach względem ludności cywilnej, jak i żołnierzy, o grabieniu nie tylko domów, ale i wywozie całych fabryk do Rosji. Wiele osób ginie bez wieści. W opowieściach spotykanych na naszej drodze ludzi, pojawiają się jeszcze bardziej potworne obrazy wydarzeń jakie tam miały i mają miejsce, o których trudno nawet mówić – mówią zgodnie moi rozmówcy. - Oficjalnie nie ma tam rosyjskich wojsk , czołgów czy wyrzutni rakietowych… Nasze spostrzeżenia wskazują jednak na coś zgoła innego – ucinają.
Obraz wojny
Największej pomocy potrzebują Ukraińcy zamieszkujący pas kraju najbardziej oddalony na wschód. Ostrowski i Podworski docierają zazwyczaj aż pod granicę z Rosją. Jak opowiadają, do Kijowa panuje spokój. – Za stolicą pojawiają się pierwsze block-posty, czyli pozycje na których jesteśmy dokładnie legitymowani przez policję i wojsko. Żołnierze na wiadomość, że jesteśmy Polakami, okazują entuzjazm. Duża część z nich przyznaje, że ma polskie korzenie– wspomina Jacek i kontynuuje: - Z każdym kolejnym kilometrem ruch na drodze jest mniejszy, a sama jezdnia coraz słabszej jakości. Trzeba jechać szybko, zachowując odstępy i nie zatrzymywać się, aby nie kusić losu. W okolicach Kramatorska czy Starobielska zniszczenia są ogromne. Niektóre miasta, zapewne przy pomocy wyrzutni rakietowych Grad ,moździerzy i czołgów, zrównano z ziemią. Najgorsze jest to, że celem ataków nie były wyłącznie obiekty wojskowe, lecz także cywilne domy ,szpitale, szkoły, przedszkola czy zakłady pracy, wewnątrz których w czasie bombardowania mogli znajdować się cywile. W jednym z takich gruzowisk znalazłem wydanie poezji Marii Konopnickiej z 1947 roku, co było doświadczeniem niezwykłym.
Z polskim akcentem zetknął się też w Starobielsku, gdzie jedna z polsko-ukraińskich organizacji przygotowała dla gości festiwal polskiej pieśni patriotycznej. – Na każdym kroku spotykaliśmy się z życzliwością. Już po stronie ukraińskiej kierowcy tirów co rusz pytali się, czy czegoś nam nie potrzeba. Noclegu użyczali nam znajomi, których poznaliśmy podczas poprzednich wyjazdów. Wszędzie witano nas poczęstunkiem, z otwartymi rękami i sercami. To potwierdza, że wszelkie stereotypy i historie dotyczące Ukraińców powinniśmy włożyć między bajki – przekonuje Jacek Ostrowski.
MAD