Marian Szymański – instruktorski trud przekuwał w egzaminacyjny cud
Dobrze przygotowany do egzaminu adept kursu nauki jazdy – to najlepsza cenzurka, którą można wystawić instruktorowi. Marian Szymański nie potrzebował więc żadnej innej promocji, ponieważ opinia przekazywana z ust do ust podążała za nim przez całe 26 lat prowadzenia zajęć dla kursantów. Przeszkolił w sumie ok. 3 tys. kandydatów na kierowców. O tym zaś, że podjął się tego zadania zdecydował przypadek.
Przez wiele lat Marian Szymański mieszkał w Kietrzu. W 1945 r. przyjechał z rodzicami z Kresów Wschodnich do Dzierżysławia pierwszym transportem z Lwowa. – Miałem wtedy pięć lat i niewiele pamiętam, ale wiem, że przyszedł do nas znajomy Ukrainiec i ostrzegając przed napadami na Polaków, namówił nas do wyjazdu. Ojciec znalazł Rosjanina z samochodem i w pięć rodzin przyjechaliśmy do Polski. Wszyscy wtenczas byli przekonani, że najdalej za półtora roku wrócimy z powrotem. Ojciec zmarł w 2000 r., ale już nigdy w rodzinne strony nie pojechał – wspomina.
Kierowca o dwóch profesjach
Pan Marian poza tym, że miał prawo jazdy na wszystkie kategorie pojazdów (poza autobusami), był w Kietrzu jednym z pierwszych, który mógł pochwalić się własnym samochodem. – Każdy dobry kierowca ma dwa zawody, Pracowałem w Fabryce Dywanów „Welur” w Kietrzu, gdzie byłem mistrzem tkackim oraz dyplomowanym mistrzem ślusarskim – uważa natenczas dumny właściciel dużego białego fiata 125p. Na jednym z dancingów zagadnęła go znajoma żony, czy nie podszkoliłby jej w prowadzeniu samochodu. Zabrał więc ją wraz z koleżanką na jazdy na obrzeża Kietrza. Tam zauważył go instruktor z Polskiego Związku Motorowego w Raciborzu, który również szkolił swego syna. Kiedyś zagadnął więc pana Mariana czy nie zstąpiłby go na czas urlopu.
W Raciborzu, w latach 80. istniały tylko dwa ośrodki konkurujące w szkoleniu kierowców: PZM i LOK, a na zapisy na prawo jazdy trzeba było czekać nawet pół roku. Pan Marian dużo się nie zastanawiając, w 1986 r., po uzyskaniu zgody w rodzimym Welurze, złożył podanie o pracę na pół etatu do PZM. Po krótkim szkoleniu przeprowadzonym przez kierownika ośrodka, popołudniami zajmował miejsce w służbowym samochodzie obok kolejnych kursantów. Wielu z nich pamięta do dziś. A były to osoby różnych profesji, m.in. nauczyciele, lekarze a nawet prokurator. Ten ostatni, kiedyś podczas jazdy mocno dodał gazu. Instruktor upomniał go, że jadą 70 km/h w terenie zabudowanym. – Pana policjanci nie zatrzymają, ale ja będę miał nieprzyjemności, jak pan skończy jazdy. Po drugie pan jako przedstawiciel prawa, powinien prawo przestrzegać – opowiada, jak strofował swego kursanta.
Najstarszy uczeń pana Mariana miał 70 lat. – Żal było mu sprzedać matiza, którego wcześniej kupił córce. Gdy wyjechała na studia, a potem na stypendium do Anglii, zmobilizowany przez żonę, zrobił kurs i zdał egzamin, aby moc jeździć do rodzinnego Tomaszowa Mazowieckiego – wspomina pan Marian.
Instruktor z charyzmą
Kietrzański instruktor jazdy znany był ze swego talentu do uczenia, a jego kursanci świetnie radzili sobie podczas egzaminów. Kierownik PZM zapytał kiedyś innego instruktora: – Jak to jest, że Szymański miał 13 kursantów na dużym fiacie oraz trzech na maluchu i wszyscy zdali za pierwszym razem, a ty miałeś trzy osoby i tylko jedna zdała – wspomina z uśmiechem swe dydaktyczne sukcesy.
Początkowo, aby uczyć jazdy samochodem wystarczył krótki instruktaż. W 1990 r. Marian Szymański sformalizował swoje umiejętności kończąc kurs na instruktora i wykładowcę oraz zdając egzamin przed Państwową Komisją Egzaminacyjną Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach.
Po zakończeniu pracy w PZM w 1991 r. a następnie w 1997 r. również w „Welurze” współpracował z ośrodkiem „Atlas”, a od 1996 r., gdy zamieszkał w Raciborzu prowadził własny ośrodek „Auto – Nauka” aż do emerytury w 2012 r. – Jak do mnie przychodził kursant, to pierwszą godzinę miał gratis, jak przyszedł z kolegą i koleżanką to otrzymywał drugą godzinę gratis, a jak przyprowadził pięć osób – to miał pięć godzin za darmo. W ten sposób bez problemu szkoliłem 120 ludzi w roku – zdradza swoje zasady.
Zwykle wolał też jeździć z kobietami, bo poza pewnymi wyjątkami, kiedy douczane były przez mężów, nie miały złych nawyków za kierownicą. Opowiada też, że w czasach PRL łatwiej zdawało się egzaminy, bo kursant czuł się bezpieczniej, mając obok siebie instruktora a nie egzaminatora, którzy nie zawsze posiada odpowiednie podejście do ludzi.
Kursy prowadził na wielu samochodach, w szkoleniu brały udział małe i duże fiaty, fiesty, corsy, yarisy, ale najlepiej wspomina grande punto. Z czasem ośrodki szkoleniowe własne pojazdy zastępowały wynajmowanymi, ponieważ nie trzeba było łożyć na ubezpieczenie i przeglądy techniczne, co poważnie obniżało koszty eksploatacji.
Mandaty są mu obce
Pan Marian nie tylko wymagał od swoich kursantów, ale również sam przestrzegał zasad ruchu drogowego. Nigdy nie zapłacił mandatu, choć raz zdarzyło się, że został zatrzymany przez stróża prawa za przekroczenie prędkości. – Jedna z kursantek nie zabrała potrzebnego do wylegitymowania się na egzaminie dowodu tożsamości. Wskoczyłem do samochodu i popędziłem z Raciborza do Kietrza. W drodze powrotnej zatrzymał mnie policjant i zapytał czy wiem, że jadę 90 km na godzinę. Wytłumaczyłem, że o dwunastej jest egzamin w Rybniku, a było za kwadrans południe. Pozwolił mi więc dalej jechać – wspomina zdarzenie. Sam wierny pozostaje jednak zasadzie, że nie ma co się spieszyć za kierownicą. Lepiej jechać dłużej, aby do celu dotrzeć bezpiecznie.
Nie uniknął jednak kilku zdarzeń na drodze w trakcie nauki jazdy. Najgroźniejsza kolizja wydarzyła się w Jastrzębiu, gdy jechał z córką Ernesta Janety. – Z podporządkowanej ulicy wyjechał rozwożący pizzę młody człowiek i uderzył w drzwi naszego pojazdu, niszcząc go od strony kierowcy niemal na całej długości. Policja przyjechała dopiero po 40 minutach i to mnie i mojej wystraszonej kursantce policjanci kazali dmuchać w alkomat. Oburzyłem się dlaczego to nas sprawdza się, a nie sprawcę kolizji. Jak później okazało się, młody kierowca dorabiający sobie w czasie wakacji, był synem lokalnego prominenta – opowiada nadal oburzony instruktor i dodaje: – Nie ważne czy za kierownicą jest zwyczajny pracownik czy minister, na drodze każdy tak samo powinien przestrzegać przepisy.
Dziś już na emeryturze energiczny pan Marian czasem zatęskni za pracą z kursantami, ale na nadmiar czasu nie narzeka, zajmując się domowymi remontami oraz działalnością w Zarządzie Powiatowym Związku Żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, którego jest prezesem.
Ewa Osiecka