Jedno słowo potrafi zmienić życie
Dla Władysławy Szymczak szkoła dla głuchych była jedyną nadzieją na powrót w rodzinne strony. – Nie miałam żadnych kompetencji, by w niej pracować, więc przeniosłam się tam w nadziei, że niebawem cofną nakaz pracy i odeślą mnie z powrotem do domu – wspomina po latach. Ale to Racibórz stał się w końcu jej domem, a z ośrodkiem dla niesłyszących związała swoje całe życie zawodowe.
Pani Władysława pochodzi ze Starego Sącza, gdzie skończyła Liceum Pedagogiczne. – W domu było nas ośmioro: siedem sióstr i jeden brat. Ojciec, który nosił nazwisko Hanke, ale nie podpisał volkslisty, zginął w Oświęcimiu. Wychowywała nas mama i tylko dzięki jej ogromnemu poświęceniu przeżyliśmy wojnę i wszyscy zrobiliśmy matury – wspomina pani Szymczak. Rodzeństwo zawsze trzymało się razem i wzajemnie sobie pomagało, dlatego nakaz pracy, który wysyłał panią Władysławę do dalekiego Raciborza, był dla niej ogromnym ciosem. – Proszę pamiętać o tym, że w moich rodzinnych stronach, konkretnie w Nowym Sączu, Gestapo miało swoją siedzibę na całą Sądecczyznę i limanowskie. Ciągłe rewizje, łapanki, wywozy do obozów pracy i zagłady oraz egzekucje to była nasza codzienność. Po tylu latach tej gehenny każdy Niemiec kojarzył mi się z wrogiem. Gdy trafiłam do zrujnowanego Raciborza, gdzie wielu ludzi mówiło po niemiecku, trudno było mi to znieść – przyznaje pani Szymczak.
Pracę zawodową rozpoczęła w Szkole Podstawowej nr 8 przy ul. Kozielskiej. – Wytrzymałam tam tylko rok. Wpadłam na pomysł, że gdy się przeniosę do pracy w tworzonej właśnie szkole dla głuchych, to widząc moją niekompetencję od razu cofną mi nakaz pracy i wrócę do domu – wyjaśnia pani Władysława, która wtedy nazywała się jeszcze Hanke. Pomysł był ryzykowny, bo jak się okazało na miejscu, o pracy z niesłyszącymi nikt z kadry pedagogicznej nie miał wtedy pojęcia. Cała przedwojenna biblioteka ośrodka uległa zniszczeniu, a nowych podręczników i pomocy naukowych nie było. Na szczęście pierwszy dyrektor placówki – Adam Szymczak potrafił zarazić nauczycieli swoją determinacją i optymizmem. – To był wspaniały człowiek i świetny organizator. Opiekował się nami i dodawał otuchy, a my traktowaliśmy go jak ojca. Pamiętam, że będąc kiedyś w delegacji w Łodzi przywiózł ze sobą belę stylonu dla nauczycielek, którą załatwił jakimś cudem bezpośrednio w fabryce – tłumaczy pani Władysława, która zamieszkała w jednym z budynków należących do ośrodka.
Pierwsza nauczycielka otwartego w 1950 roku Państwowego Zakładu Wychowawczego dla Głuchoniemych do dziś jest pod wrażeniem pracy, jaką wykonał jego pierwszy gospodarz – dyrektor Szymczak. Musiał się zajmować jednocześnie odbudową zrujnowanych obiektów, organizacją zajęć w szkole oraz internacie. – Od razu pomyślał o stworzeniu klas z praktyczną nauką najbardziej potrzebnych zawodów, jakimi były wtedy szewc i stolarz. Gdy PSS Społem otwarło swoje pierwsze warsztaty tapicerskie, od razu załatwił, by głusi uczniowie mogli w nich odbywać praktyki. Ponieważ były ogromne problemy ze zdobyciem żywności, założył gospodarstwo rolne przy ul. Mariańskiej, gdzie hodowano m.in. świnie. Przy ul. Karola Miarki powstały zaś ogrody, w których uprawiało się warzywa i owoce na potrzeby uczniów placówki. Nauczycielom zorganizował pomoc pani Tisnerowej z Opola, która pracowała przed wojną z głuchymi i miała w tym zakresie duże doświadczenie. Przyjeżdżała raz w tygodniu do Raciborza i szkoliła nas – wspomina pani Władysława, która w nowej szkole zaprzyjaźniła się z Janiną Chudobą.
Nauka nie była łatwa, bo w latach 50. do jednej klasy trafiały dzieci w wieku od siedmiu do osiemnastu lat. – Miałam u siebie takiego chłopca, który przez osiem lat był chowany ze świniami w chlewiku, bo mieszkającej na wsi rodzinie było wstyd, że ma niepełnosprawne dziecko. Musieliśmy go nauczyć siedzieć, jeść, mówić, bo zachowywał się jak zwierzątko. Z kolei ci osiemnastolatkowie potrafili mnie zawstydzić, gdy miałam dyżur w internacie a oni wchodzili rozebrani pod prysznic. Miałam wtedy 20 lat i takie sytuacje bardzo mnie krępowały – opowiada była nauczycielka, która uczyła głuchych mówienia, bo język migowy był wtedy zakazany.
Z pracą w ośrodku, która miała być tylko sposobem na szybki powrót do domu, pani Władysława związała swoje całe życie zawodowe. – Przyjechała kiedyś na wywiadówkę mama mojej uczennicy. Pokazywałam jej zeszyty i rozmawiałyśmy o postępach w nauce, a ona wzruszona powiedziała: wie pani, chciałabym choć raz usłyszeć, jak moja córka mówi „mama”. I nagle stojąca obok nas Urszulka, która odczytała jej prośbę z ust wymówiła to magiczne słowo. Matka ze łzami w oczach zaczęła mnie całować po rękach, a ja zrozumiałam, że skoro mogę zrobić tyle dobrego, to powinnam zostać – podsumowuje Władysława Szymczak, która w ośrodku w Raciborzu przepracowała 32 lata.
K. Gruchot