Moi uczniowie wiedzieli co znaczy dyscyplina
Byłem nauczycielem, wychowawcą, kierownikiem internatu, a jak trzeba było to również palaczem. Nigdy nie wstydziłem się żadnej funkcji, a częściej niż za biurkiem można mnie było spotkać z miotłą w ręku, porządkującego podwórko. Pomagali mi zawsze uczniowie i wszystko robiliśmy społecznie, bo takie to były czasy, że nikt nie pytał co za to będzie miał – mówi o swojej pracy Franciszek Lazar.
Pan Franciszek przyznaje, że do szkoły dla głuchych trafił przypadkiem. – Pochodzę z Warszowic, skąd dojeżdżałem do Liceum Pedagogicznego w Pszczynie. Kiedy dostawaliśmy nakazy pracy, wszyscy bali się Ziem Odzyskanych. Straszyli nas, że to nie są ziemie polskie, że nie jest tam bezpiecznie, ale ja postanowiłem spróbować – wspomina pan Lazar. Wydział Oświaty w Opolu przydzielił go wtedy do Raciborza, a na miejscu okazało się, że jedyne wolne miejsce jest w Państwowym Zakładzie Wychowawczym dla Głuchoniemych. – Dyrektor Adam Szymczak poklepał mnie po plecach i powiedział: Chłopie, tu będziesz miał dobrze, mieszkanie w internacie i za darmo jedzenie. I to było wszystko co mógł mi zaproponować, bo wychowawcy nie dostawali wtedy żadnego wynagrodzenia. 1 września 1952 roku wszedłem do klasy i pierwszy raz w życiu zobaczyłem głuche dzieci – opowiada pan Franciszek, który miał wtedy zaledwie 21 lat.
Pierwsza klasa, z dwudziestoma uczniami, stała się jego pierwszym wyzwaniem. Niektórzy z nich byli starsi od swego nauczyciela, a większość nieskora do nauki. – Sam nigdy nie migałem, więc zacząłem od nauki mowy. Posadziłem ich w półkolu żeby każdy widział dobrze ruchy moich ust. Jak przestawali uważać to uderzałem pięścią w stół, co zawsze pomagało. Po dwóch tygodniach przyszedł do mnie na hospitację kierownik szkoły Edward Surowiecki. Był zaskoczony jak dobrze poradziłem sobie z naprawdę trudną młodzieżą – wspomina pan Franciszek.
Jego metoda nauczania spotkała się również z uznaniem ze strony wizytatorki z ministerstwa oświaty. – Pani Popiołowa chciała zobaczyć grupę najstarszych dziewcząt, więc zabrałem ją na ostatnie piętro internatu do świetlicy. Tam zaczęła mi zadawać pytania, a jedna z nich, Leokadia, odczytując je z ruchu ust wizytatorki od razu na nie odpowiedziała. To się bardzo spodobało, zwłaszcza, że dziewcząt z takimi umiejętnościami było więcej. Pamiętam też niesamowicie zdolnego chłopaka, który świetnie czytał z ruchu ust. To był Eugeniusz Szebeszczyk z Rybnika – wyjaśnia pan Lazar, który od tej pory dostawał zawsze najliczniejsze klasy, bo wszyscy wiedzieli, że tylko on będzie potrafił utrzymać w nich dyscyplinę.
Kiedy został kierownikiem internatu, przebywało w nim 335 dzieci. Nie przewidziano zastępcy, więc gdy szykowała się kolejna nocka poza domem, mógł liczyć tylko na pomoc kolegów. – Miałem taki układ z Jurkiem Reznym, że gdy gdzieś wyjeżdżałem, to mnie zastępował. Uczniowie rzadko wracali do domów na weekendy. Wielu z nich było sierotami, a inni mieli za daleko, bo pochodzili z Lublina, Przemyśla, Olsztyna, Koszalina, Szczecina czy Gdańska. Mimo że w latach 60. w Polsce były 23 zakłady głuchych, my mieliśmy zawsze obłożenie w internacie – tłumaczy pan Franciszek, który dla swych wychowanków zorganizował 21 wędrownych obozów.
Ponieważ brakowało odpowiednich podręczników, praktyką tamtych lat była wzajemna wymiana doświadczeń podczas wyjazdów do zaprzyjaźnionych placówek. – Stałe kontakty mieliśmy z ośrodkiem w Lublińcu, gdzie jeździliśmy co trzy miesiące. Oprócz tego odwiedzaliśmy Przemyśl, Wrocław i Kraków, a sporadycznie Warszawę i Poznań – mówi pan Lazar i dodaje, że we wszystkich placówkach młodzież brała udział w pracach na terenie szkoły i internatu i nikt nie widział w tym żadnego problemu. – Dziewczyny najczęściej pomagały w kuchni, a chłopcy przy rozładunku węgla, remontach czy pracach w ogrodzie. To skandal, że teraz nie mogą tego robić, bo wszystkie te prace przygotowywały ich lepiej do samodzielnego życia – podsumowuje.
Pan Franciszek nigdy nie przypuszczał, że z naszym miastem zwiąże się na stałe, ale to właśnie tu poznał swoją przyszłą żonę Agnieszkę, która w szkole dla głuchych była księgową i tu przyszli na świat jego dwaj synowie. Z ośrodkiem w Raciborzu związał zaś całe swoje życie zawodowe, pracując w nim aż do emerytury przez prawie pięćdziesiąt lat.
K. Gruchot