Czerwone serduszka siostry Moniki
To był zupełny przypadek – mówi o swojej przygodzie ze światem ciszy siostra Monika Polok, ale wszyscy, którzy znają jej determinację, w przypadek nie wierzą. Od 35 lat jest ostoją dla wielu młodych ludzi, trafiających do ośrodka z całej Polski i o swoich podopiecznych nie zapomina nawet wtedy, gdy stają się dorośli. Życie wśród migających było jej po prostu pisane i nawet, jeśli był to dar losu, to tego daru nie zmarnowała.
Pierwszy kontakt z dzieckiem głuchoniemym siostra Monika miała na plebani kościoła pw. św. Mikołaja. – Przychodziła tam wtedy na religię starsza od nas o rok dziewczynka, która nigdy z nami nie rozmawiała. Zagadywaliśmy do niej nieraz, ale ona nie odpowiadała. Dopiero ks. Szywalski, który był tam wtedy wikarym, wytłumaczył nam, że ona nie słyszy. To był pierwszy sygnał, że ksiądz uczy też dzieci głuchonieme – wspomina siostra. Gdy w 1981 roku, będąc po pierwszych ślubach w klasztorze Annuntiata, spotkała tam ks. Szywalskiego, ten zaproponował, by pomogła mu w przygotowaniu dzieci niesłyszących do I Komunii Świętej, która miała się odbyć na Górze Św. Anny. – Nie znałam języka migowego, ale ksiądz Jan był przekonany, że sobie poradzę. Miałam być przede wszystkim ich opiekunką. Po trzech tygodniach kursu przygotowawczego zaczęłam poznawać pewne gesty i tak dobrze sobie radziłam, że ks. Szywalski zachęcił mnie, bym od września uczyła razem z nim głuchych katechezy – opowiada.
Pod koniec sierpnia miała się zgłosić na kurs języka migowego do Wrocławia. – Trafiłam tam wtedy do wspaniałego duszpasterza głuchych – ks. Błaszczyka, który stwierdził, że więcej nauczę się na jego lekcjach, niż na kursie i przez trzy tygodnie zabierał mnie na prowadzone przez siebie lekcje religii. W czasie wolnym robiliśmy pomoce naukowe, chodziliśmy na msze święte dla głuchoniemych i cały czas mogłam go obserwować, jak porozumiewa się z dziećmi. To była dla mnie wspaniała lekcja nie tylko języka migowego, ale i cierpliwości – tłumaczy katechetka.
Religia dla głuchoniemych dzieci odbywała się w małej salce na parterze Domu Pomocy Społecznej przy placu Jagiełły. Ksiądz Jan prowadził chłopców, a siostra Monika dziewczynki. – Dzieci z internatu musiałam sama na lekcje religii przyprowadzać i odprowadzać. Taka sytuacja trwała do czasu, gdy którejś mroźnej zimy dziewczynki zaczęły po drodze bawić się na śniegu i do ośrodka trafiły przemoczone i zziębnięte. Wychowawczyni zaproponowała, by zajęcia po cichu przenieść do świetlicy internatu. Kierownik Lazar o wszystkim został powiadomiony i zgodził się, oczywiście nieoficjalnie, na takie rozwiązanie – wyjaśnia siostra Polok.
Zaczęło się od jednej grupy, a potem okazało się, że reszta też chciałaby mieć katechezę w internacie. Na szczęście wyszło zarządzenie, które mówiło o tym, że w zakładach zamkniętych, takich jak poprawczaki, czy ośrodki dla głuchych, można prowadzić zajęcia z religii na miejscu. Ks. Szywalski wystąpił do władz ośrodka z oficjalną prośbą, na którą się zgodzili. Od tej pory nauczali popołudniami: siostra Monika w internacie żeńskim, a ks. Jan w męskim. – Pamiętam, że gdy zaczynaliśmy, język migowy był zakazany, a w internacie wisiały plakaty z hasłami: Nie wolno migać, trzeba mówić! Dzieci, które między sobą migały były bite po rękach, a nauczyciele i wychowawcy w ogóle języka migowego nie znali – opowiada o trudnych początkach siostra Monika.
W 1990 roku religia powróciła do szkół, a raciborska placówka była jedną z pierwszych w Polsce, w której oficjalnie wprowadzono język migowy. – Z jednej strony znacznie ułatwiło to porozumiewanie się, z drugiej zaś sprawiło, że dzieci głuche przestały mówić. W czasach telefonów komórkowych i internetu im jest łatwiej a nam, katechetom trudniej. Kwestie związane z wiarą pozostają dla nich pojęciami abstrakcyjnymi, a symbole, które stosowaliśmy przez wiele lat, dziś już się nie sprawdzają – tłumaczy siostra Monika i daje przykład czerwonego i czarnego serduszka, które zawsze oznaczały dobre i złe uczynki, a dziś są odbierane przez dzieci na odwrót. – Coraz trudniej jest dotrzeć do młodych ludzi – mówi siostra, która żeby uczyć w szkole, po skończonych 4-letnich studiach podyplomowych, musiała uzupełnić wykształcenie o 5-letnie studia teologiczne na Uniwersytecie Opolskim, a potem surdopedagogikę w Zabrzu i trzystopniowy kurs języka migowego. – Teraz już mogę odejść na emeryturę – mówi ze śmiechem, ale na razie nie ma nikogo, kto mógłby ją zastąpić, więc kolejne pokolenie głuchych dzieci ma szansę poznać siostrę Monikę, która o swoich wychowankach nigdy nie zapomina. Nawet, gdy są już dorośli.
K. Gruchot