45 metrów rodzinnego szczęścia
Na sklepowych półkach stały karmy dla zwierząt, a z zaplecza unosił się zapach smażonych kotlecików. Stojący tam stół był najważniejszym miejscem jednoczącym całą rodzinę. Dzieci odrabiały przy nim lekcje, rodzice i dziadkowie załatwiali często sprawy związane z prowadzeniem firmy, a kudłata Arka czekała, aż spadnie z niego jakiś łakomy kąsek. Przez wiele lat właśnie tak toczyło się życie Machalskich.
Naleśniki babci Basi
W tej rodzinie, po mieczu i po kądzieli, wszyscy byli w jakiś sposób związani ze zwierzętami. – Ojciec mojej mamy, Józef Iznerowicz, był technikiem weterynarii i to właśnie dzięki niemu mama poznała tatę weterynarza – tłumaczy Mirosław Machalski, dziś właściciel sieci sklepów z asortymentem dla zwierząt. Pasją drugich dziadków: Barbary i Henryka Machalskich była akwarystyka i hodowla ptaków. Jeszcze za czasów PRL-u prowadzili wspólnie sklep ze zwierzętami i akcesoriami dla nich, przy ulicy Opawskiej, więc mieli w tej branży spore doświadczenie. – My tego sklepu już nie pamiętamy, ale wielu starszych klientów wspomina, że kupowało u nich rybki. W domu dziadków było mnóstwo klatek z ptakami, które uczyłam jako dziecko matematyki – mówi ze śmiechem siostra pana Mirka – Justyna. Umiłowanie do zoologii i królowej nauk jej pozostało. Po studiach matematycznych zaczęła prowadzić pierwszy rodzinny sklep, od którego wszystko się zaczęło.
45-metrowe mieszkanko przy ulicy Długiej 10, które zagospodarowano potem na sklep, należało do dziadków Iznerowiczów. – Przez wiele lat mieszkaliśmy tam razem z rodzicami. Mama Halina z wykształcenia była technologiem żywienia i pracowała w Ragosie, a tato Marek prowadził wraz z innymi lekarzami weterynarii lecznicę dla zwierząt na Ocicach. Kiedy spółka rozpadła się, tato, który wciąż praktykował, postanowił zająć się handlem. W 1990 roku, w pierwszą rocznicę mojej komunii, na przekór mamie i jej obawom o domowy budżet, uruchomił sklep z artykułami dla zwierząt – wspomina pan Mirek.
W rodzinny biznes zaangażowali się dosłownie wszyscy, choć początki, zwłaszcza dla pani Haliny, nie były łatwe. – Kiedy tata wrócił w nocy z pierwszym towarem i oświadczył mamie, że wydał na niego wszystkie rodzinne oszczędności, była awantura. Dziś podziwiam jego determinację. Mimo sprzeciwu żony, udało mu się postawić na swoim i przekonać ją, że warto zaryzykować – mówi Mirosław Machalski. Wkrótce w sklepie pomagała już cała rodzina, choć panią Halinę, która w końcu zrezygnowała z pracy zawodowej, częściej niż za ladą można było spotkać na zapleczu, gdzie przygotowywała codziennie obiady w ilościach, których nie powstydziłaby się żadna stołówka. – Do dziś trafiają do nas przedstawiciele handlowi z różnych firm, którzy pamiętają, że gdy się przyjeżdżało do Machalskich, to zawsze można było zjeść śniadanie, obiad, albo dostać kawałek ciasta do kawy. Kotlety mamy i przynoszone w każdy piątek przez babcię Basię naleśniki stały się rodzinną tradycją, podobnie jak to, że klientów obsługiwali wszyscy członkowie rodziny, począwszy od babci, a na dzieciach kończąc – tłumaczy Justyna Machalska i dodaje: – Ten sklep był zarazem naszym domem, bo do mieszkania na Żorskiej chodziliśmy tylko spać. Zaraz po szkole pędziliśmy na Długą, by móc pomagać w sprzedaży, układać towar na półkach i robić inne rzeczy, które wydawały nam się wtedy bardzo atrakcyjne.
Lekcja rachunków
Doświadczenie, które rodzeństwo zdobywało w handlu było równie cenne jak nauka wynoszona ze szkoły. – Tak naprawdę tutaj nauczyliśmy się liczyć, bo obsługując klientów trzeba było sprawnie i dobrze wydawać pieniądze, a kontakt z ludźmi sprawiał, że stawaliśmy się bardziej odważni i otwarci – tłumaczy pan Mirek. Żeby móc sprzedawać, musieli też poznać cały asortyment sklepu. Klienci z niedowierzaniem przyglądali się poczynaniom dwójki dzieci, które miały mnóstwo wiedzy i jeszcze więcej zapału. – Zdarzyło mi się kiedyś, że pan, który zamawiał ziarno dla kanarka, widząc za ladą kilkunastoletnią dziewczynkę, zaproponował: to ja może poczekam na twoją mamusię – wspomina ze śmiechem pani Justyna i dodaje, że rodzice mieli do nich pełne zaufanie. – Ponieważ szło nam coraz lepiej, zaproponowaliśmy im, że wszystkie swoje oszczędności będziemy przeznaczać na uzupełnianie towarów, które w ich opinii były mało atrakcyjne, a w naszej na odwrót – wspomina Mirosław Machalski i dodaje, że inwestowanie w sklep zaczęło się opłacać. – Po pewnym czasie mieliśmy już z siostrą własnego towaru za kilkanaście milionów, ale zamiast zafundować sobie nowe buty, woleliśmy zamówić skórzane smycze, które były wtedy na topie. To nas po prostu wciągnęło – podsumowuje ze śmiechem.
Ich życiowa droga zawsze przebiegała tak samo. Oboje uczyli się w Szkole Podstawowej nr 11, potem ILO, a na koniec na wydziale matematyki, pan Mirosław w Opolu, a pani Justyna we Wrocławiu. Studia nie oderwały ich ani od rodziny, ani od pasji, którą stało się w końcu prowadzenie sklepu. Wracali do domu w każdy piątek, bo trzeba było pomóc rodzicom w przygotowaniu zamówień. Z myślą o firmie pan Mirek rozpoczął też kolejny kierunek studiów, czyli marketing i zarządzanie. – Kiedy u taty zdiagnozowano nowotwór mózgu, siostra była jeszcze w liceum, a ja na trzecim roku studiów. Wszystko musiała wziąć na swoje barki mama, która zajmując się chorym mężem i sklepem, zaniedbała własne zdrowie. Kiedy namówiliśmy ją na badania, było już za późno. Nie przeżyła koronarografii – mówi Mirosław Machalski, który po śmierci ojca zrezygnował z pracy w banku, by z pomocą siostry prowadzić dalej rodzinną firmę.
Bez teścia ani rusz
W domu Machalskich zawsze były zwierzęta: chomiki, rybki, króliki, a na końcu pies. – Arka była przedstawicielem dość rzadko spotykanej w Polsce rasy bouvier des Flandres. O jej zakupie zdecydował tato, który przeczytał w gazecie artykuł o Wojciechu Mannie zachwalającym swojego psa, właśnie tej rasy – tłumaczy pan Mirosław. Suczka przyjechała do Raciborza z Czech i dołączyła do rodziny w 1994 roku. Wraz z jej przybyciem zaczęły się wspólne wyjazdy na wystawy krajowe i międzynarodowe, na których Arka zdobywała kolejne medale i tytuły. – Do dziś mamy w domu album ze zdjęciami z wystaw w Poznaniu, Zabrzu czy Czechach. To była taka żywa maskotka naszego sklepu. Rodzice zabierali ją ze sobą do pracy, gdzie przebywała z nami aż do wieczora – wspomina pani Justyna. Arka przeżyła swoich właścicieli, dożywając sędziwego wieku 15 lat. – Kiedy zabrakło rodziców, codziennie rano prowadziłem ją do naszego sklepu. Pracowałem wtedy w banku w Rybniku i gdy samochód odmawiał mi posłuszeństwa, musiałem wychodzić z nią o 5.00 rano, bo droga z Żorskiej na Długą zajmowała nam godzinę, a ja musiałem zdążyć na pociąg, który odchodził o 6.00. Już wtedy zacząłem się zastanawiać nad porzuceniem banku, ale decyzję podjąłem dopiero wtedy, gdy ze zmęczenia zasnąłem w samochodzie przed przejazdem kolejowym w Markowicach. Zrozumiałem, że nie jestem w stanie dłużej tak funkcjonować – wyjaśnia pan Mirek, do którego po studiach dołączyła siostra. Teraz prowadzą wspólnie sieć sklepów z asortymentem dla zwierząt, a wśród nich jest oczywiście ten pierwszy, od którego zaczęła się historia rodzinnego handlu. – Kiedyś przy Długiej toczyło się nie tylko nasze życie zawodowe, ale i i prywatne. Odwiedzali nas tu znajomi i przyjaciele, bo wiadomo było, że Machalskich na Żorskiej nigdy nie można zastać, za to w sklepie zawsze są wszystkie pokolenia. Na rozmowę przy kawie zawsze przychodziło się właśnie tu – wyjaśnia pani Justyna, a jej brat dodaje, że do dziś ich pierwszy sklep jest takim integrującym wszystkich miejscem. – Na piętrze mamy magazyny i pokoik, w którym odbywają się co tydzień spotkania z wszystkimi pracownikami. Tu podejmujemy najważniejsze decyzje, szkolimy się i planujemy.
I tak jak niegdyś Marek Machalski mógł liczyć na pomoc swojego teścia, tak teraz pan Mirosław może się pochwalić tym samym. – Mój teść to taka „złota rączka”. Kiedy otwieraliśmy kolejne sklepy, bardzo pomógł nam w remoncie lokali, a teraz czuwa nad sprawnością wszystkich urządzeń w naszych punktach. Nie wiem, jak bym sobie bez niego poradził – podsumowuje pan Mirek. Jego dzieci: 8-letnia Amelia i 6-letni Mateusz też lubią pomagać w rodzinnej firmie. – Zamiatają, układają towar i bawią się w sklep. Żona jest lekarzem, więc bywa, że gdy ma dyżur w szpitalu, zawożę dzieci do siostry na Długą i tak jak my kiedyś, odrabiają u niej lekcje i spędzają wolny czas. Można więc powiedzieć, że nasza rodzina zatoczyła koło. Mam nadzieję, że rodzice byliby z nas dumni – podsumowuje Mirosław Machalski.
Katarzyna Gruchot