To był czas dla idealistów
O początkach rodzącej się demokracji, pierwszym budżecie miasta i powołanej wtedy straży miejskiej z Janem Kuligą, prezydentem Raciborza w latach 1990 – 1994, rozmawia Adrian Czarnota (wywiad z 5 lipca 2011 roku).
– Rada miasta powołała pana na prezydenta chyba w najtrudniejszym czasie, jaki może sobie wyobrazić samorządowiec. Po 1989 roku panował jeszcze prawny chaos. Jak można rządzić w takich warunkach?
– Kiedy obejmowałem urząd, gminy nie posiadały osobowości prawnej, mienia ani własnych dochodów. Przypominało to sytuację osoby, która zarabiając na swe utrzymanie, musi korzystać z mieszkania i sprzętów będących własnością kogoś innego, czyli choćby obecne przedsiębiorstwa komunalne, które w tym okresie były jeszcze własnością skarbu państwa. To była w pewnym sensie partyzantka. Na szczeblu centralnym też była wielka improwizacja prawna. Dzisiejszy samorząd jako podmiot prawny, mający swoją własność i własny, samodzielny budżet to była przecież nowość po 1945 roku. Jednak z perspektywy czasu dziś wszyscy podkreślają wyjątkową jakość ustaw okołosamorządowych. Najtrudniejsze zadania spadły na barki przedstawicieli władz lokalnych, którzy musieli prawne formułki zamieniać na konkretne działania, „obrywając” przy tym niejednokrotnie za błędy i niedociągnięcia ustawodawców.
– Trudno porównywać dzisiejszy budżet i ten sprzed dwudziestu lat. Pieniędzy wówczas było mniej niż dziś?
– Trzeba uwzględniać ówczesne realia. Kasa państwowa była pusta i zadłużona. Środki były rozdysponowane centralnie. 97 proc. naszego ówczesnego budżetu to były pieniądze z zewnątrz na tak zwane zadania zlecone, czyli dostawaliśmy pieniądze na konkretne zadania i możliwość operowania nimi była praktycznie zerowa. Dopiero my, podczas pierwszej kadencji zaczęliśmy tworzyć coś takiego jak budżet miasta. Rzeczywiste środki miasta były naprawdę małe a pochodziły z niewielkich dochodów własnych, ściśle określonych ustawą.
– Dziś miasta mają szeroki wachlarz unijnych funduszy, z których można czerpać pieniądze na rozwój miasta. Jak sobie radzono w latach 90.?
– Były trzy źródła pozyskiwania środków: oszczędzanie, sprzedaż mienia i kredyt brany choćby z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska. Gmina, podobnie jak teraz, nie mogła się zbytnio zadłużać. Obowiązywał tak jak dziś wskaźnik zadłużenia do 60% rocznego budżetu. Żeby cokolwiek sprzedać, najpierw trzeba było stać się właścicielem, czyli zrobić inwentaryzację mienia komunalnego i formalnie je skomunalizować poprzez wojewodę, akt notarialny, wpis do ksiąg wieczystych. Była to gigantyczna praca. Absolutnie nie chcę zwalać winy na moich poprzedników sprzed 1990 roku. Wręcz przeciwnie. Miasto miało wiele sensownych inwestycji, np. oczyszczalnia, szkoła (dzisiejsza nr 18), szpital. Jednakże ogólnopolska stagnacja lat 80. obejmowała także Racibórz. Pieniądze na inwestycje przydzielane były centralnie i partyjnie. PZPR się pakowała, wszyscy czekali na zmiany. Np. drogi zastaliśmy w nieciekawym stanie. Nie było żadnego sprzętu aby je remontować. Robotnicy równali drogi deską. Kupiliśmy nowy włoski sprzęt, też zresztą za pożyczone pieniądze. Kończąc kadencję spłaciliśmy go całkowicie, żeby następnej radzie miasta nie zostawić kłopotu. Graliśmy fair.
– Kto wówczas płacił podatki?
– Tak jak dziś, wszyscy, a gmina partycypowała – odzyskiwała część podatków w formie dotacji. Były dochody własne ze sprzedaży, czynszów, podatku od nieruchomości. W naszej kompetencji było ustalanie niektórych podatków. Nie chcieliśmy żadnego podmiotu zabijać podatkami. Bardzo chcieliśmy stwarzać warunki do rozwoju. Podczas mojej kadencji powstało 206 prywatnych sklepów i 20 lokali gastronomicznych. Wcześniej istniały tylko sieci państwowe. Prowadziliśmy specjalną politykę wobec podmiotów handlowych umożliwiającą wykup lokalu i kapitalny remont oraz stymulującą wykup mieszkań komunalnych na własność.
– Podatki mogą być ludzkie? Teraz przepisy są bezduszne i każdy płaci równo.
– Jak powiedziałem, mieliśmy bardzo życzliwe podejście. W tamtych czasach byliśmy ogromnie wyczuleni na rozwój gospodarczy. Dla mnie, jeśli ktoś przyszedł z zewnątrz, inwestor, był priorytetowym gościem w urzędzie. Zawsze znalazłem czas. Informowałem jakie są możliwości i wysyłałem do wydziału inwestycyjnego. Wtedy jego szefem był Wojciech Krzyżek, który dokładnie tłumaczył co należy zrobić by rozpocząć biznes w Raciborzu.
– Ale państwowe były również przedsiębiorstwa, które obecnie jako komunalne są „prawą ręką” samorządu.
– Należały do skarbu państwa i wszystko trzeba było komunalizować i przekształcać. Chodzi o Przedsiębiorstwo Komunalne (ZGKiM), Przedsiębiorstwo Komunikacji Miejskiej (PKM), Przedsiębiorstwo Robót Drogowych, wodociągi (ZWiK) czy zakład cieplny (PEC). Wtedy zresztą był bardzo śmiały pomysł na stworzenie czegoś w rodzaju lokalnego holdingu na bazie ZGKiM. Chodziło o wzajemne uzupełnianie, kiedy drogowcy w danej porze roku nie mieli wielu zajęć mogli być przerzucani na inny front robót, do innego przedsiębiorstwa. Pomysł nie został zrealizowany, ale był sensowny, nawet do teraz go się wspomina.
– Dziś powoli mówi się o tym, że w Raciborzu mógłby funkcjonować powiat grodzki, dający większe możliwości i większy budżet gminie. Nie myśleliście wówczas aby miastu powierzyć zadania powiatu?
– Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że była to dla samego Raciborza być może niezbyt korzystna decyzja. To ma swoje plusy i minusy. Może Racibórz mógłby się bardziej wypromować. Gmina utraciła część majątku, który stał się własnością samorządu powiatowego. Samorząd powiatowy powstał w następnej kadencji i nie my podejmowaliśmy ostateczną decyzję. W tamtych czasach naszym założeniem było nie tylko promowanie samego Raciborza, ale i ziemi raciborskiej. Ze względu na lokalny patriotyzm, baliśmy się, że przy powiecie grodzkim gminy zostaną bez jakiegokolwiek wsparcia i zwyczajnie sobie nie poradzą. Teraz mają wsparcie, ale gdyby dziś było referendum, na pewno zdecydowałbym się na miasto grodzkie.
– Przeglądając stare widokówki i widząc ukwiecone ulice można śmiało powiedzieć, że Racibórz kiedyś kwitł...
– Każda kadencja ma swoje wyzwania, swoje przysłowiowe 5 minut. Pilnowaliśmy tego, co mogło służyć rozwojowi miasta. Nie przeoczyliśmy możliwości powstania Kolegium Nauczycielskiego, mimo że nie było planowane dla Raciborza. Wespół z kadrą ówczesnego Studium Nauczycielskiego na czele z doktorem Adamem Szecówką i doktorem Jerzym Pośpiechem przekonaliśmy wojewodę i kuratora Janinę Pilardy, że Racibórz ma prawo, zapracował na to i powinien kontynuować kształcenie pedagogiczne. Gdyby nie ta decyzja, to dziś nie byłoby w mieście wyższej uczelni. Podobnie ma się rzecz z lokacją Śląskiego Oddziału Straży Granicznej, ZUS i innymi np. Zakłady Energetyczne, Telekomunikacja, których w następnych kadencjach nie udało się obronić dla miasta. Były to nie tylko miejsca pracy, ale też prestiż i promocja. To było dla nas ważne, aby instytucje były w mieście a nie u sąsiadów.
– Dziś na tych samych ulicach mniej jest sklepów i mniej mieszkańców. Racibórz wymiera?
– Odpływ mieszkańców jest moim zdaniem spowodowany między innymi nowym modelem życia. Jeśli kogoś stać na dom i ma samochód, wyprowadza się na przedmieścia Raciborza gdzie jest spokój i cisza. Gorzej jest z handlowcami, bo powstały giganty, z którymi ciężko konkurować. Nie otwiera się już tylu sklepów co przed laty. Ale giganty mają swoje minusy i przyjdzie czas zrównoważonego rozwoju, także dla tych małych handlowców. Trudno nie cenić sobie dobrego chleba z małej piekarni i warzyw z prywatnego sklepu.
– Kiedy był pan ostatni raz na dworcu PKP w Raciborzu?
– Kiedyś bywałem tam niemal codziennie. Przed moją kadencją pracowałem w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym w Kuźni Raciborskiej. Choć od lat 80. byłem szczęśliwym posiadaczem fiata 125 p, do pracy dojeżdżałem pociągiem. To była wielka frajda, jeździłem z całą grupą a podróż w pociągu była okazją do różnego rodzaju dysput, również politycznych. Wtedy z Raciborza pociągiem jeździła większość pracowników Rafametu. Pamiętam również czyściutki dworzec z toaletą, którą nazywałem wzorcową dla całego kraju. Dziś żal patrzeć co się dzieje z tym budynkiem. Z tego co wiem, po powodzi pieniądze na remont kapitalny zostały ulokowane poza naszym miastem no i mamy co mamy.
– Wówczas sporo się budowało i kończyło rozpoczęte budowy. Jak kiedyś wybierało się wykonawców?
– Również w drodze przetargów, ale nie było takich idiotyzmów jak dziś. Rozumiem intencje ustawy, która to reguluje, że to jest troska o tzw. grosz publiczny i trzeba kontrolować jego wydawanie, należy jednak pamiętać, że nadmiar administracji kładzie nawet najlepsze pomysły. Wszystko musi być urealnione. Nie zawsze ten kto jest najtańszy jest solidny. Weźmy chociaż kwestię Chińczyków na A-2, ale nie musimy daleko szukać, takim przykładem jest choćby ulica 1 Maja, gdzie wykonawca z trudem dokończył swoją pracę. Władze miasta powinny mieć możliwość swobodniejszego wyboru, jednak gminy bardzo często nie chcąc się narazić na zarzuty, dobierają wykonawców najtańszych i tu jest problem. Biurokracja musi mieć granice zdrowego rozsądku. Odnoszę wrażenie, że tam na górze nadal obowiązuje centralizm demokratyczny, a liberałami są tylko z nazwy. To ograniczanie wolności gwałtownie się poszerza na wszystkie dziedziny. Przykładem są choćby administracyjne absurdy w oświacie.
– Warto było budować szpital, który dziś przynosi straty?
– W końcówce lat 80. większość inwestycji była wstrzymana i zagrożona ruiną. Stanęliśmy wówczas przed decyzją czy szpital nadal budować czy rozebrać. Dziś wiem, że była to słuszna decyzja, choć szpital został zaprojektowany z za dużym rozmachem. Projektanci chcieli mieć wszystko u siebie od pralni po usługi, które przecież można wykonać w innym mieście.
– Jako jeden z pierwszych prezydentów powołał pan straż miejską. Dziś to zmora kierowców. Wielu z nich z pewnością przeklina dzień powstania tej formacji widząc blokadę na swoim kole.
– Na początku strażników w Raciborzu było niewielu, jeśli dobrze pamiętam to chyba koło pięciu. Wówczas każdy grosz był dla nas ważny i nie mogliśmy sobie pozwalać na luksusy. Straż miejska miała pilnować porządku, zajmować się tym czego nie robiła policja. Ta ostatnia instytucja generalnie mało robiła, jeśli idzie o pilnowanie porządku, bo miała w tym czasie inne zajęcia. Dzisiaj też większość czasu spędzają za biurkiem. W tamtych czasach mieliśmy na pewno lepszą współpracę z policją niż teraz. Strażnicy byli ukierunkowani bardziej na bezpieczeństwo wewnętrzne. Zajmowali się porządkiem, interwencjami sąsiedzkimi, dbaniem o estetykę miasta, m.in. szpecącymi elewacjami budynków w Raciborzu. Wtedy, ale i dziś nie było przepisów, które mogły zmusić prywatnego właściciela do remontu ale jakoś staraniami i naciskami udawało się nakłaniać właścicieli do odmalowania choćby frontu elewacji. Brak przepisów w tym względzie uważam zresztą za duży błąd, bo jeśli budynek stoi w mieście to jego właściciel powinien być zobowiązany do dbania o jego wygląd, bo wpływa to na wizerunek miasta. Strażnicy miejscy wówczas samochodami się nie zajmowali, bo nie mieli takich kompetencji. Należy zauważyć, że to co robi straż miejska w skali ogólnopolskiej i w Raciborzu to są dwie różne sprawy. U nas nikt się nie bawi w radary. Zresztą czerpanie zysków dla gminy z tego tytułu, jako kierowca, uważam za skandal.
– Niektórzy twierdzą, że słynął pan z porywczego charakteru…
– Chodzi Panu chyba o determinację w działaniu. W tamtych czasach mieliśmy wielkie plany i stały przed nami wielkie zadania. W I kadencji władzą wykonawczą był pięcioosobowy zarząd. Moimi zastępcami byli Krzysztof Bugla i Jacek Wojciechowicz, a pozostali członkowie to Jerzy Szydłowski, Bogdan Bukowski i Bolesław Solich – każdy specjalista w swojej dziedzinie. W zarządzie i w urzędzie był czas na dyskusję i wypracowanie najlepszego rozwiązania, czas wykonania i rozliczenia. Zawsze byłem wdzięczny tym, którzy mieli swoje uzasadnione odmienne zdanie. To minimalizowało błędne decyzje. W urzędzie po 1989 roku również nie było jakichś wielkich czystek. Zostawiliśmy prawie w 100% urzędników. Co z tego, że ktoś był w PZPR jeśli był dobrym fachowcem i lojalnym pracownikiem? Liczyły się kompetencje, lojalność i pracowitość. Z satysfakcją mogę powiedzieć, że wymagałem, ale i dbałem o pracowników. M.in. o ich pensje. Pierwszą kadencję wspominam jako czas idealistów. Bardzo ciepło wspominam współpracę z przewodniczącym rady – panem Zygbertem Szymczykiem.
– Trzy lata po pana kadencji Racibórz nawiedziła powódź stulecia. Czy wtedy myślało się o zabezpieczeniu przeciwpowodziowym?
– Nie opracowaliśmy jakichś specjalnych procedur na wypadek takiego kataklizmu. Bezpieczeństwo przeciwpowodziowe leżało w gestii wojewody. Wtedy myśleliśmy, że jak mamy wały to jesteśmy bezpieczni a sama woda i powódź to była dla nas abstrakcja. Obecna ustawowa koordynacja bezpieczeństwa przeciwpowodziowego w skali ogólnopolskiej, wojewódzkiej i powiatowej to dorobek ostatnich lat. Dziś to priorytet bo zobaczyliśmy do czego woda potrafi być zdolna. Okazało się, że woda przyszła z zupełnie innej strony niż się spodziewaliśmy.
– Nie brakuje panu polityki?
– Nie, od dwunastu lat jestem prezesem Fundacji na rzecz Szpitala Rejonowego w Raciborzu. Z wykształcenia jestem psychologiem. Jedenaście lat temu powołaliśmy w Raciborzu Stowarzyszenie PERSONA na rzecz Ochrony Zdrowia Psychicznego. Pomagam ludziom. Kocham to co robię. Poświęcam czas również rodzinie. Z żoną mamy czwórkę dzieci i siódemkę wnucząt. Jak się ma dzieci i wnuki to jest dużo, bardzo dużo pozytywnych emocji.