Przestępstwa dawnego Raciborza
Prezentujemy czym żyli mieszkańcy Raciborza dwadzieścia pięć lat temu. Specjalnie dla was przejrzeliśmy kroniki kryminalne w zakurzonych rocznikach naszej gazety z 1992 roku. Zachowaliśmy oryginalną pisownię.
Podróż ze zwłokami
W 1992 roku Nowiny Raciborskie opisywały historię, która mogłaby posłużyć jako scenariusz czarnej komedii. Choć trudno w to uwierzyć, wydarzyła się naprawdę.
Zygmunt M. za granicę wybrał się do syna. W zasadzie był domatorem i gdyby nie to, że potomka lat kilka nie widział, a ten zaprosił go teraz do nowego, przestronnego mieszkania, które właśnie urządził, nic by go nie skłoniło do takich wojaży. Widać jednak trudy podróży i wzruszenie zaszkodziły starszemu panu, bo zmarło mu się niedługo po przyjeździe. Rozpacz syna była ogromna, ale myśleć trzeba było o pogrzebie. Pochówek w Niemczech rzecz nie tania, a i matka nie wybaczyłaby grobu ojca tak daleko od rodzinnych stron. Pozostało zatem tylko wieźć ojca do rodzinnej wsi. Transport zwłok przez granicę i na tak dużą odległość wymaga specjalnych warunków, więc firma zajmująca się tym odpowiednio taką usługę wycenia. Dwa tysiące marek – tak brzmiał ostateczny werdykt przewoźnika. Widmo takiego wydatku załamało kochającego syna nie mniej niż śmierć rodzica. Pamiętał przecież, że nie kto inny, jak właśnie ojciec uczył go konieczności oszczędzania, która to umiejętność pozwoliła mu przetrwać najgorszy okres i całkiem nieźle urządzić się w nowej ojczyźnie. Niemcy zresztą także wysoko cenili tę cechę.
Po krótkich wahaniach i wyliczeniach co można kupić za dwa tysiące marek, postanowił, że nieboszczyk nie będzie miał mu za złe, gdy podróż spędzi w bagażniku nowego audi syna. Do Polski dotarli szczęśliwie, bez żadnych kłopotów. Emocje jednak były zbyt duże, a droga do domu na tyle daleka, że koniecznym stał się krótki odpoczynek w niedalekim od granicy miasteczku. Po posiłku w restauracji okazało się jednak, że zginął samochód. Poszukiwania na własną rękę nic nie dały, a policjant, któremu zgłosił kradzież sceptycznie odnosił się do nadziei na odzyskanie auta. Nie chodziło już nawet o samochód, który był ubezpieczony od kradzieży, ale co z nieboszczykiem? Policji nie można było się przyznać, skoro został nielegalnie przywieziony! Pozostała pociecha, że oszczędność okazała się podwójna; odpadły koszty pogrzebu i stypy w Polsce.
(l)
Kaliningrad leży pod Warszawą
15 października 1992 roku dwa TIR-y należące do przewoźnika czeskiego i prowadzone przez czeskich kierowców zgłosiły się do odprawy na przejściu granicznym w Chałupkach. Wracały do Czecho-Słowacji ze stalą zakupioną w Polsce dla Niemców. Z dokumentów wynikało, że do Polski przyjechały puste. Kontroli granicznej nie bardzo się te dokumenty spodobały. Sprawdzono podawane przez Czechów dane w Cieszynie, którym to przejściem samochody wjechały pierwszego i drugiego października do Polski.
Okazało się, że owszem, odprawiono je, ale były załadowane 44 tys. litrów spirytusu w 200-litrowych beczkach, przewożonych przez nasz kraj tranzytem, z przeznaczeniem do Kaliningradu w Rosji. Dokumenty okazały się więc fałszywe, a kierowców aresztowano. Pozostało jeszcze pytanie gdzie podział się spirytus, bo to, że do Kaliningradu nie dotarł, było oczywiste.
Dochodzenie w takich sprawach prowadzi Wydział Dochodzeniowo-Śledczy Śląskiego Oddziału Straży Granicznej w Raciborzu, którego naczelnikiem jest ppłk Henryk Kulej. W takich, jak ten przypadkach potrzebna jest również współpraca Komendy Głównej Policji i prokuratury cywilnej.
Zatrzymani kierowcy zeznali, że polecenie wjazdu otrzymali od właściciela firmy transportowej, który przekazał im komplet legalnych dokumentów. W Polsce zgłosić się mieli w dwóch wyznaczonych motelach i tam czekać na odbiorców towaru, znanych im jedynie z imion. Tak się też stało; przyszli zapowiedziani panowie, odebrali kluczyki i dokumenty wozów. Po kilku dniach samochody zwrócono kierowcom (nie trzeba mówić, że były one już puste) z poleceniem załadunku stali i z nowymi, fałszywymi dokumentami. W czasie oczekiwania na auta, kierowcy, każdy w innym motelu, bawili się na koszt organizatorów całej operacji. Gdzie był rozładowany alkohol i na czyje zlecenie, nie mogą oczywiście odpowiedzieć. Polecenie wjazdu do Polski przyjęli, by zarobić dodatkowo 200 dolarów i spędzić, jak się okazało, mile kilka dni.
Prowadzący śledztwo przypuszczają, że spirytus rozładowano gdzieś w okolicy Warszawy i Katowic. Postępowanie nie jest jeszcze zakończone, ale trudno będzie znaleźć właściwych organizatorów tej przemytniczej akcji. Zdaniem ppłk. Kuleja, w kraju działa kilka polsko-czeskich grup przestępczych, dobrze „wyposażonych i zorganizowanych, które zajmują się tego typu działalnością. Zatrudniają one przypadkowych kierowców, za każdym razem innych. W samym tylko Raciborzu jest to już dwudziesty kierowca zatrzymany pod tym samym zarzutem w ostatnim czasie. Z reguły po udzieleniu wyjaśnień i odsiedzeniu potrzebnego w tym celu czasu w areszcie, są oni wypuszczani za około dwudziestomilionową kaucją i wracają do swojego kraju.
(gl)
Tragedia na żwirowni
5 lipca 1992 roku podczas kąpieli w wyrobisku żwirowni, niedaleko Łęgu utonął 23-letni mieszkaniec Markowic. Tego dnia rano między godziną 10.00 a 12.00 zmarły wraz z dwoma braćmi wypił 3 butelki wódki popijając piwem. Po południu ok. 15.00 wraz z kolegą poszedł kąpać się do żwirowni. Podczas kąpieli kolega spotkał znajomą dziewczynę, do której podpłynął. Oboje poszli na brzeg, by porozmawiać. Po godzinie zauważyli, że ubranie kolegi nadal leży na brzegu a jego nie ma. Zaczęli poszukiwania, które nie dały rezultatu. Doszli do wniosku, że utonął. W żwirowni było wiele kąpiących się osób, lecz nikt nie zauważył utonięcia. 7 lipca ekipa płetwonurków wyłowiła ciało zmarłego. Przyczyną tego tragicznego wypadku, jak widać, była lekkomyślność – zażywanie kąpieli po wypiciu sporej ilości alkoholu. Jak twierdzi kolega utoniętego, wskoczył on od razu z brzegu do wody zamiast zanurzać się stopniowo, by się z nią oswoić. Później widział go jeszcze pływającego. Należy wnioskować, że utonięcie nastąpiło nagle, skoro nikt nie zauważył wołania o pomoc. Przy okazji warto przestrzec mieszkańców Raciborza i okolic przed kąpielą w miejscach niestrzeżonych – szczególnie w starych wyrobiskach pożwirovch. Może się to skończyć tragicznie.
(mj)
Zabójstwo w Raciborzu
W nocy z 19 na 20 sierpnia 1992 r. około godz. 1.00 została zamordowana 42-letnia mieszkanka Raciborza Ewa G. Ciało denatki znalazł mieszkaniec naszego miasta. Raciborska policja pod nadzorem prokuratora, Prokuratury Rejonowej w Raciborzu, Franciszka Makulika rozpoczęła natychmiastowe śledztwo. Jak nas poinformował z-ca Komendanta Komendy Rejonowej Policji w Raciborzu komisarz Stefan Wiśniewski, w tej chwili prowadzone są intensywne czynności śledcze. Obecnie, ze względu na dobro toczącego się śledztwa, więcej informacji nie możemy podać. O wynikach śledztwa będziemy informować czytelników
(r)
Notatka z półświatka
Nie graj na targowisku
„Czarna przegrywa, kolor wygrywa” wykrzykiwał głośno mężczyzna zręcznie manewrujący trzema kartami na drewnianej skrzynce po jabłkach. Wokół niego tłoczyła się koleżeńska obstawa i tłumek, żądnych sensacji gapiów. Co jakiś czas do prowizorycznego stolika podchodził wierzący w swój spryt „jeleń”, stawiał stówę lub dwie, na wydawać by się mogło, dobrą kartę i niezmiennie przegrywał.
Bazarowej zabawie od dłuższego czasu przyglądał się Zygmunt, który z bratem i szwagrem przyjechał do Raciborza z podmiejskiej wsi. Celem wizyty było kupno używanej furgonetki, przy pomocy której mężczyźni zamierzali prowadzić handel obwoźny. Niestety, mieli pecha. Wszystkie autokomisy świeciły pustkami. Czekając na autokar znudzeni młodzieńcy tak długo chodzili po mieście, aż trafili na targowisko, gdzie trwała właśnie zażarta gra w trzy karty. Po kilku minutach obserwacji Zygmunt zrozumiał nieskomplikowane zasady tej gry. Wystarczyło postawić na jedną z trzech, odwróconych kart. Gdy trafiło się kolor, „krupier” wpłacał równowartość obstawionej kwoty. Trójkę gości dziwiła ślepota graczy, którzy jakoś nigdy nie potrafili wskazać właściwego koloru i niezmiennie przegrywali. Przekładający wirujące kartoniki mężczyzna robił to tak niezdarnie, że przez kilka kolejnych rozdań brat Zygmunta, Tomasz bezbłędnie odgadywał położenie atutu.
W pewnej chwili do graczy podszedł mężczyzna, który po kolejnym rozdaniu przykrył ręką właściwy kolor, głośno krzycząc, że stawia pół miliona. Powstało zamieszanie, w czasie którego kilku kolejnych graczy zaczęło podbijać stawkę. Kiedy podniosła się do pięciu milionów, pierwszy z mężczyzn podniósł zakład do 10 «baniek», pod warunkiem, że ktoś z tłumu dołoży połowę. Wygrana miała być podzielona. Widząc możliwość darmowego zarobku, przybysze szybko wysupłali brakujące 5 milionów i wrzucili je do banku. Kiedy nastąpiło rozstrzygnięcie młodzieńcy osłupieli. Karta, na którą postawili podczas licytacji, jakimś cudem zmieniła kolor. Najbardziej rozpaczał pechowy wspólnik, który uparł się, że odzyska pieniądze. Trójka naiwniaków również postanowiła się odegrać.
W ciągu pół godziny, stawiając do spółki z nowym znajomym, przegrali 20 milionów złotych. Pozbawieniu części przywiezionej gotówki nawet nie zauważyli, kiedy gracze gdzieś poznikali. Ogarnięci rozpaczą kupili pół litra rosyjskiej wódki i udali się za pobliskie garaże, poprawić sobie humor. Tam nieoczekiwanie natknęli się na grupkę mężczyzn, wśród których stał „krupier” beztrosko rozmawiający z ich przegranym partnerem. Wszyscy głośno się śmiali, popijając piwo z butelek.
Chłopcy zrozumieli, że zostali oszukani i z pięściami rzucili się na złodziei, by odzyskać swoje pieniądze. Niestety, przeliczyli się, bo w oka mgnieniu dopadło ich kilku innych mężczyzn, którzy stłukli ich na kwaśne jabłko.
Wypad na targowisko zakończył się dwie godziny później, kiedy poturbowani i okradzeni młodzieńcy jechali autokarem w kierunku Rybnika, przeklinając niegościnny dla nich Racibórz.
(WTYKA)