Tadeusz Ekiert: tamten czas kojarzy mi się z szaleństwem
Były dyrektor naczelny i prezes Rafako dzieli się z nami wspomnieniami z początku lat 90. Opowiada jak wszyscy chcieli go zwalniać z kierowania fabryką; obronie przed wykupem Rafako przez ABB i pierwszym oplu, którego zazdrościli mu dyrektorzy elektrowni.
– Co pan robił w 1992 roku gdy powstały Nowiny Raciborskie?
– Wtedy byłem dyrektorem naczelnym Raciborskiej Fabryki Kotłów. To był duży zakład jak na tamte czasy. Bardzo trudno było utrzymać w ryzach pracowników. To były lata kiedy mieliśmy jeszcze trochę większe zyski, niestety ostatnie takie lata, bo później zrobiło się bardzo ciężko.
– Rafako znalazło się w trudnej sytuacji na początku transformacji. Dlaczego?
– Pod koniec 1992 roku dużo elektrowni wycofało wcześniejsze zamówienia. Byliśmy też pod ogromną presją wykupu przez koncern ABB, szwedzko-szwajcarski koncern. Presja była ze strony władz centralnych. Do Warszawy nas ciągano żeby Rafako sprzedać. Namawiali nas urzędnicy z ministerstwa czy sam minister. Uważaliśmy, że ukształtowane przedsiębiorstwo z szerokim rynkiem, jakim jest energetyka, niedobrze jest sprzedawać. Na szczęście byliśmy firmą typu samorządowego. Bez rady pracowniczej nie można było ot tak sobie sprzedać zakładu. Broniliśmy się sami, nie było za nami nikogo. Zaczął się też nacisk ze strony firm zachodnich. Byliśmy jak ostańce, szaleliśmy po rynku, zbieraliśmy co się da. Zachód był mocny, miał pieniądze, co chciał mógł kupić. Na szczęście nie kupili Rafako.
– Rafako było ważnym zakładem na mapie Polski. Był pan częstym gościem w Warszawie?
– Pamiętam jak główny szef ABB zapowiedział się u prezydenta Wałęsy. To ja wtedy myślę: teraz to nas już na pewno sprzedadzą. Szybko łapię za telefon i dzwonię do ministra od Wałęsy do spraw ekonomicznych. Następnego dnia byłem u niego i klarowałem dlaczego nie można sprzedawać Rafako. Byliśmy ważniejsi niż fabryki w Elblągu czy Wrocławiu. Gdyby ABB nas kupiło, mieliby wszystko. Nie czekało się, nie zastanawiało tylko jechało do ministerstwa. Dziś pewnie bym się tam nie dostał z dnia na dzień. Był u nas później prezydent Kwaśniewski, kiedy chwaliliśmy się nowym kotłem fluidalnym, a z premierem Pawlakiem jeździłem w delegacje zagraniczne, w tym do Chin. On potem mówił, że Racibórz kojarzy mu się właściwie tylko z Rafako. Pamiętam jak moja sekretarka mnie łączyła: dzwoni premier Pawlak. Z nim spotykałem się dość często. Miał do mnie wiele próśb, które potrafiłem spełnić. Pomagałem też ministrom, jak np. Ścierskiemu, któremu służyłem radą. Rafako było cenione w Warszawie. Miało mocną pozycję przez swoją robotę i ludzi, którzy ją wykonywali.
– Jak zapamiętał pan współpracę z załogą, wówczas bardzo liczną?
– W tym czasie zarówno związki zawodowe czy rada pracownicza chciały mnie wyrzucać z pracy. Funkcja była trudna do pełnienia. Związkowcy starali się być aktywni. Nasłali na mnie NIK oraz prokuraturę i dziś wiem kto to inspirował, ale to nie ma już znaczenia. Mówię o tym, żeby przybliżyć atmosferę tamtych czasów.
– To są wspomnienia dotyczące sfery zawodowej, a jak wyglądało życie prywatne?
– Dzieci chodziły do podstawówki i szkoły średniej. Najmłodsze dziecko miało parę lat, bo córka urodziła się w 1988 r. Dzieci uczyły się dobrze, nie było z nimi problemów. Wracałem z pracy, coś zjadłem, pobawiłem się z dziećmi, wyszedłem na spacer, ale najczęściej to byłem wtedy w pracy, gdzieś daleko na delegacji. To był czas tak ogromnych przemian, że życie nie mogło być ustabilizowane. To było życie szalone.
– Polska otworzyła się na Zachód i świat. Jak pan odebrał te zmiany?
– Przyjeżdżały do nas liczne delegacje, również zagraniczne. Nasi ludzie też jeździli. Rafako stało się otwarte. Szukaliśmy po całym świecie, doszliśmy do Chin. Trochę urządzeń sprzedawaliśmy do Niemiec. Trzeba było tam jeździć i załatwiać. Kupiliśmy w tym celu, w Niemczech, lekko obitego opla astrę, pierwszy zagraniczny samochód w Rafako. Średnia klasa, żaden z górnej półki. Pamiętam jak jeździłem nim do elektrowni i jej dyrektor patrzył na parking. Astra wyróżniała się wśród polonezów. Dziwił się, że rada pracownicza i związki mi pozwoliły kupić takie auto. To właśnie charakteryzowało tamte czasy, taka siermiężność.
– Krytycznie pan się odnosi do tych przemian. Dlaczego?
– Wyglądało to tak, jakby z klatki nas wypuszczono i zaczęliśmy brykać. Z zachodu zalało nas pełno produktów trzeciorzędnej jakości. Te soczki czy inne. Z Turcji nasi pracownicy przywozili swetry, pierścionki. Każdy się na to łapał. Dziś nikt by tego nie kupił. Otwarcie granic narobiło wiele kłopotów. Z Polski wyssało miliard albo i więcej dolarów, które tu gdzieś tam były. Nie poszły na inwestycje, tylko na zakup jakiegoś dziadostwa. Byliśmy spragnieni tego wszystkiego i trzeba było to przejść. Rewolucja miała swoją cenę.
– Jaki był wtedy Racibórz?
– Miasto też było siermiężne. Zmiany w centrum zaczęły się tak faktycznie dopiero od wybudowania Minimala, ale to parę lat później. To był skok dopiero w przyszłość. Z tamtych czasów kojarzę, jak powstały pierwsze chodniki z kostki. Ludzie chwalili, że to dopiero były chodniki. Wcześniejsze, z płyt na piasku rozchodziły się po zaparkowaniu na nich samochodu.
– Jak wyglądała współpraca z młodym samorządem?
– Władze miejskie zachęcały firmy do pomocy w budowie infrastruktury miejskiej. Największe zakłady się włączały. W budowę szpitala na przykład. Jakiś kocioł węglowy załatwialiśmy na ten cel. Pomagaliśmy też w budowie basenów na Ostrogu, piękny kompleks. Nowa władza powiedziała, że wszystko co stare jest niedobre i nie dokończyła inwestycji. Zabrakło 20 tysięcy marek niemieckich. Nowy prezydent miał wtedy plany wymiany wszystkich dyrektorów w Raciborzu. Publicznie to mówił. Tamte czasy zapamiętałem jako szereg nieuporządkowanych działań. Np. wiceprezydenta Wojciechowicza zapamiętałem jako takiego nieopierzonego młodego człowieka po studiach, a proszę jak wysoko zaszedł w Warszawie.
– Tęskni pan za czymś z tamtego okresu?
– 46 lat miałem wtedy więc tęsknię za młodością. To najważniejsza tęsknota. Miałem wtedy wielu „przyjaciół”. Jak każdy dyrektor. Niestety, wielu fałszywych. Na szczęście wielu też było szczerych i oddanych. Trudno przywołać wszystkich. Ścisłe kierownictwo zakładu dobrze wspominam, moich zastępców. Czasem spotykam dyrektora Pohla, widywaliśmy się często z dyrektorem Taraskiem, widzę dyrektora Thamma i dzwonię z życzeniami do Antoniego Szendzielorza. Wspominamy, tyle nam zostało.
– Jaka różnica przychodzi panu na myśl gdy porówna pan tamten czas ze współczesnością?
– Ludzie odnosili się do siebie zupełnie inaczej niż dzisiaj. W Rafako staraliśmy się stworzyć taki przyjazny klimat. Oczywiście wielu nadużywało go markując pracę, kombinując w organizacjach. Zebrania w czasie pracy chcieli organizować. Dziś to nie do pomyślenia. Robiliśmy spotkania, niektóre do dziś są jak np. Dzień Energetyka. Były zabawy karnawałowe i pomniejsze, wydziałowe, pamiętam strzelania z baranem, rajdy piesze. Załatwiało się to między zakładami, np. z elektrownią opolską. Bardzo przyjemnie było.
– W politykę nie chciał pan się wtedy angażować?
– Do polityki mnie nie ciągnęło. Później, jak już byłem na emeryturze, to dałem się namówić na start w wyborach prezydenckich. To była ciekawa próba. Bo inaczej zarządza się firmą, gdzie wiadomo co można i nie można, bo nie ma pieniędzy, a inaczej w samorządzie. Od władz oczekuje się, że zrobią co tylko wyborcy sobie zażyczą. Konkurencja mówiła, że to zrobi, a ja nie potrafiłem tak mówić.
– Czy czegoś pan żałuje w odniesieniu do lat 90.?
– Z perspektywy czasu uważam, że wobec niektórych podwładnych byłem zbyt wyrozumiały. Szef powinien być bezwzględny. Tylko że ja wywodziłem się z załogi, dwie kadencje byłem przewodniczącym rady pracowniczej. Rafako to był mój dom. Chciałem w nim porządku, efektywności i żeby ludzie zarobili. Jak się sprywatyzowaliśmy, jak weszliśmy na giełdę to ludzie się wzbogacili. Pamiętam, że przybyło w mieście zagranicznych samochodów (śmiech).
– Czym zajmuje się były szef Rafako po latach, obecnie?
– Dziś zajmuję się głównie wnuczkami czy ogródkiem, ale przyznam, że brak mi tych wyzwań jakie miałem w karierze zawodowej. Młodzi ludzie nie powinni marzyć o emeryturze, bo dla aktywnych jest straszna. Ja zawsze lubiłem pracować. Jak przyszedłem do pracy, zaraz po studiach, to po trzech miesiącach dostałem dużą premię. Bo pracowałem, choć wkoło biuro było rozgadane. To zostaje w człowieku i na emeryturze się nudzi.
Rozmawiał Mariusz Weidner