Wszystkim nam się wtedy chciało
O miłości do folkloru, spontanicznych urzędnikach i przygodzie ze szklanym ekranem z Bernadetą Chłapek rozmawia Katarzyna Gruchot
– Kim była Bernadeta Chłapek 25 lat temu?
– Świeżo upieczoną urzędniczką referatu kultury w Urzędzie Miasta w Raciborzu, gdzie zaczęłam pracować we wrześniu 1991 roku. Miałam już doświadczenie zdobyte wcześniej w szkole w rodzinnym Bluszczowie, gdzie jako nauczycielka języka polskiego prowadziłam również teatr, grupę śpiewaczą Koła Gospodyń Wiejskich i występowałam jako gawędziarka regionalna. Tam wypatrzyła mnie Irena Sauer i za jej namową zostałam instruktorką Miejskiego Ośrodka Kultury w Wodzisławiu Śląskim. Mimo że w Raciborzu mieszkałam już od trzech lat, nikogo tu nie znałam, bo wyjeżdżałam do pracy o 9.00 rano, a wracałam do domu autobusem o 21.00 wieczorem. Chciałam pracować w ośrodku kultury, ale nie było tam wolnego miejsca, więc trafiłam do urzędu. Podlegałam bezpośrednio wiceprezydentowi Krzysztofowi Bugli, a pracowałam razem z Teresą Piasecką oraz Aleksandrem Pordzikiem, który zajmował się sportem. Dzięki tej pracy poznałam wielu wspaniałych i wyjątkowych ludzi: artystę plastyka Mariana Zawisłę, dyrygenta Andrzeja Rosoła, artystę fotografika Bolesława Stachowa czy Korynę Opalę-Wnuk, która organizowała świetne imprezy w domu kultury.
– Dobrze się pani czuła w roli urzędniczki?
– Musiałam się przystosować, bo rzeczywiście praca wyglądała zupełnie inaczej, ale ten okres wspominam bardzo dobrze. Prezydent Jan Kuliga zrobił na mnie ogromne wrażenie swoją silną osobowością i charyzmą. Dbał o wszystkich pracowników i choć wtedy nie przywiązywałam do tego zbyt dużej wagi, naprawdę świetnie zarabialiśmy. Jeździłam z nim często do Czechosłowacji, gdzie odbywały się spotkania w sprawie uruchomienia przejścia granicznego między
Pietraszynem a Sudicami. Jacek Wojciechowicz był najmłodszym prezydentem w kraju, a Krzysztof Bugla od niego niewiele starszy. Pamiętam go z ILO w Raciborzu, które razem kończyliśmy. Wszyscy mieli w sobie dużo entuzjazmu i pozytywnej energii. Atmosfera, którą stworzyli w urzędzie była wspaniała, bo byli otwarci na nasze pomysły i w ich realizacji nas wspierali.
– Tak było w przypadku Święta Folkloru, którego była pani pomysłodawczynią?
– Nikt nie robił żadnych trudności, ani przeszkód. 21 czerwca 1992 roku otwierał je prezydent Kuliga, którego do tego przedsięwzięcia w ogóle nie musiałam przekonywać, podobnie jak do pomysłu z balonami, które na rozpoczęciu imprezy wypuszczaliśmy w niebo. Na pierwszym Święcie Folkloru wystąpiły zespoły z Ukrainy, z którą mieliśmy już wtedy podpisaną umowę o współpracy. Przyjechał chór męski „Kobzar” i zespół taneczny „Nadzbruczanka”. W następnym roku byli już reprezentanci Nowej Zelandii i Włoch, z którymi nawiązała kontakty Aldona Krupa. Świętu towarzyszyły rozstawione na stadionie stragany, z którymi wiąże się pewna zabawna historia. Przyjechała wtedy do mnie moja najmłodsza siostra, która była w zaawansowanej ciąży. Nagle usłyszała, że ktoś ją woła. Była zdziwiona, że chodzi o nią, bo nikogo w Raciborzu nie znała, ale głos dochodzący z jednego ze stoisk przekonywał: tak, tak, chodzi o panią w błogosławionym stanie! Wołał Alfred Malcharczyk, który podarował jej dwa pączki: jeden dla mamy, a drugi dla dziecka. Po roku przyjechała na to samo święto już ze swoją córeczką Anią, która na tych Malcharczykowych pączkach pięknie wyrosła.
– Czym jeszcze żył Racibórz w 1992 roku?
– Pamiętam pomysł, na który wpadłyśmy z Aldoną Krupą. Postanowiłyśmy zorganizować Noc Świętojańską z puszczaniem wianków nad Odrą. Wszystko przebiegało bardzo spontanicznie. Wianki robiła nam babcia Aldony, która mieszkała w Wojnowicach i wiedziała jak się do tego zabrać, a żebyśmy mogły dostać się do rzeki, odpowiednie służby musiały wyciąć sporo zarośli. Nikt się wtedy nie zastanawiał nad tym, kto się ma czym zająć, albo jak rozdzielić pracę, bo do niej wszyscy się garnęli. Mieliśmy dużo zapału i chęci. Urzędnicy byli wtedy inni, po prostu ktoś rzucał pomysł i wspólnie go realizowaliśmy. Podobnie było z wrześniowymi Dniami Raciborza, podczas których odbywało się wiele imprez towarzyszących. Do piwnicy „Strzechy” zapraszani byli na wieczory poetyckie lokalni twórcy, wśród których znaleźli się m.in. Wiktor Bugla i Maria Wojtczak z Raciborza czy Honorata Sordyl z Rydułtów. Wiceprezydent Krzysztof Bugla zamierzał nawet wydać tomik z ich poezją, ale nie pamiętam już czy udało mu się to zrealizować.
– W grudniu 1992 roku dyrektorem „Strzechy” został Leszek Wyka. Czym panią przekonał do opuszczenia urzędu i dołączenia do jego zespołu?
– Folklor był mi zawsze bardzo bliski, a „Strzecha” właśnie z nim kojarzyła mi się najbardziej, dlatego nad jego propozycją nie zastanawiałam się długo. Mama występowała w zespole „Bluszczowianki”, który miał w swoim repertuarze stare śląskie piosenki, a tato był urodzonym społecznikiem, który inicjował mnóstwo przedsięwzięć w naszej wsi. Łączyło mnie z nim pokrewieństwo dusz. Już w liceum udzielałam się w Związku Młodzieży Wiejskiej, zakładając w klubokawiarni w Bluszczowie „Teatr przy kawie”. Miałam też potrzebną w pracy instruktora wiedzę, bo po polonistyce w Opolu kończyłam podyplomowe studia wiedzy o teatrze, filmie i telewizji przy Uniwersytecie Łódzkim. Zajęcia odbywały się w telewizji w Warszawie i na planie filmowym „Komediantki”. To było ciekawe doświadczenie, które przydało się w pracy w „Strzesze”, gdzie założyłam Towarzystwo Kultury Teatralnej. Ponieważ mówiłam gwarą, prowadziłam w tamtym czasie wiele imprez folklorystycznych. Udało nam się kontynuować spotkania twórców nieprofesjonalnych i ściągać do Raciborza ciekawych ludzi, wśród których był na przykład profesor Jan Miodek.
– Jak to się stało, że ze sceny trafiła pani na ekran?
– Po krótkim epizodzie w redakcji informacyjnej radia „Vanessa”, zaczęłam współpracować z Raciborską Telewizją Kablową, gdzie robiłam programy kulturalne i społeczne. Pracowałam tam z Jarkiem Buckim i Bogną Komorowską-Jędrzejewską, a moim operatorem był Adam Potocki, który teraz pracuje w telewizji ogólnopolskiej i współpracuje m.in. z Ewą Drzyzgą. Moją działalność gawędziarską ktoś musiał dostrzec, bo najpierw zaproponowano mi udział w spektaklu „Gościniec Korfantego” z udziałem aktorów Teatru Wyspiańskiego w Katowicach, w którym zagrałam wnuczkę powstańca, a w 1994 roku występ w filmie Jacka Skalskiego „Bajarze Ludowi”. Film kręcono we Wrocławiu z gawędziarzami z różnych regionów Polski. Ja opowiadałam w gwarze jak baba diobła usiotała i o raciborskich żymlokach. Ze Śląska była też mama braci Golców – Irena. To była wspaniała przygoda. Wynajęto nam wtedy pokoje w jednym z hoteli a ponieważ zdjęcia skończyły się wcześniej niż zakładano, mogliśmy w nim jeszcze zostać. Skorzystałam z tej okazji i wybrałam się do teatru na spektakl „Skrzypek na dachu”.
– Nie korciło pani, by zostać w wielkim świecie?
– Nigdy nie miałam parcia na szkło i choć na scenie czułam się bardzo dobrze, to jednak nie było moje miejsce. Po studiach myślałam o tym, by zostać w Opolu, ale do powrotu do domu przekonała mnie wtedy mama, która uważała, że oderwana od korzeni nie będę szczęśliwa i chyba miała rację. Zaczęłam więc pracę w szkole w Bluszczowie, ale zamieszkałam w Raciborzu.
– Miłość do Raciborza pozostała?
– Ja sobie to miasto wybrałam wiele lat temu, gdy zdecydowałam, że chcę się uczyć w ILO. Trafiłam tam na wspaniałych nauczycieli: panią profesor Woźniak, która była naszą wychowawczynią, Benedykta Motykę, który uczył nas historii, czy Piotra Liberę, który prowadził chór. Pochodziłam ze wsi i mówiłam gwarą, a marzyłam o polonistyce. Gdy przyszłam do pierwszej klasy, z języka polskiego miałam trójkę, bo bałam się odzywać, żeby się nie ośmieszyć. Na szczęście nasza wychowawczyni potrafiła w każdej z nas zaszczepić wiarę w siebie i z roku na rok szło mi coraz lepiej. Po maturze bez problemu dostałam się na studia. Potem miałam dużo szczęścia, bo zawsze robiłam to co kochałam, a dzięki pracy w kulturze, miałam okazję poznać wielu ciekawych ludzi. Z wieloma z nich mam do tej pory dobry kontakt. Kiedy zaczynałam pracę w urzędzie, nie znałam ani miasta, ani jego mieszkańców. Dziś, za każdym razem gdy wracam do domu z dalekich podróży czuję, że to jest najpiękniejsze miejsce na świecie. Teraz to jest po prostu moje miasto.