Wielka woda: Wielka woda zamknięta w dwóch filmach
O takiej przygodzie marzy każdy fotoreporter, ale Racibórz pod wodą mógł zobaczyć z lotu ptaka tylko jeden. Był nim nasz redakcyjny kolega Jarek Przybysz.
– Jak to się stało, że właśnie ty znalazłeś się w wojskowym śmigłowcu lecącym w lipcu 1997 roku nad Raciborzem?
– Redakcja długo zabiegała o to, bym mógł zrobić zdjęcia z helikoptera, bo nikt z nas nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielki obszar Raciborza znajduje się pod wodą. Nie było to proste, bo żołnierze musieli się skupić na ratowaniu ludzi, a nie przewożeniu fotografów. Wtedy każde miejsce w śmigłowcu było na wagę złota. Pierwszy sukces polegał na tym, że wpuszczono mnie na płytę lądowiska na placu przy pomniku Arki Bożka. Ponieważ cywile nie mieli tam wstępu, jeden z mundurowych dał mi swoją kamizelkę z napisem policja. To była zimowa kufaja, w której spędziłem pięć godzin siedząc pod drzewem i czekając na jakieś pomyślne wieści.
A przy okazji udało ci się pod tym drzewem zrobić kilka dobrych zdjęć.
Na plac przylatywały helikoptery, które przewoziły pensjonariuszy ewakuowanych z Domu Pomocy Społecznej „Złota Jesień”. Byłem w samym sercu tych wydarzeń, więc nie mogłem ich pominąć. Po latach widzę, że mają one w sobie wiele emocji i gdy je oglądam, przechodzą mnie dreszcze, ale wtedy bardziej byłem nastawiony na to, co zobaczę z góry. Dałem w redakcji słowo, że zrobię zdjęcia, które przejdą do historii.
– I przeszły?
– Widziałem je w wielu publikacjach, na wielu portalach i wystawach. One zaczęły żyć swoim własnym życiem, bo nie wszyscy pamiętali, że za zdjęciami zawsze stoi autor, którego należałoby przynajmniej uwzględnić w podpisie. A przecież byłem jedynym fotografem, który uwieczniał na zdjęciach zalany Racibórz z lotu ptaka, więc z ustaleniem takich rzeczy nie powinno być problemu. Po 20 latach od powodzi z pewnością nabrały już wartości historycznej.
– Jak wspominasz pierwszy w swoim życiu lot?
– Udało mi się zabrać do helikoptera, który leciał do Opola po paliwo. Byłem tak podekscytowany, że nie zauważyłem, że w miejscu gdzie usiadłem nie ma drzwi, a pas, którym chciałem się zapiąć, jest zepsuty. Chwytałem się czego mogłem, mając nadzieję, że nie wylecę na pierwszym zakręcie. Obaj piloci mieli ze mnie niezły ubaw, bo widząc moje przerażenie dostarczali mi dodatkowych emocji pikując w dół, albo przechylając maszynę w jedną lub drugą stronę. Na dodatek nie zrobiłem żadnego zdjęcia, bo lecieliśmy nad obszarami, których nie dotknęła powódź. Po 40 minutach lotu, na uginających się nogach wysiadłem na jakimś lotnisku, gdzie zaczęli tankować paliwo.
– I pewnie od razu pomyślałeś o zapaleniu papierosa?
– W ten sposób zawsze najłatwiej było rozładować napięcie, ale ze względu na wszechobecne paliwo, piloci obiecali mi, że będę mógł to zrobić dopiero w drodze powrotnej. I rzeczywiście, zaraz po wystartowaniu obaj chwycili za papierosy, uprzedzając mnie wcześniej, żebym pod żadnym pozorem nie wyrzucał niedopałka na zewnątrz, bo grozi to wybuchem. Okazało się, że w podłodze helikoptera są takie tuleje, do których można było wrzucić papierosa, oczywiście pod warunkiem, że się do którejś z nich trafiło. Musiałem się przy tym sporo nagimnastykować, bo nieźle huśtało. Sama świadomość, że ten papieros mógł mi w każdej chwili wypaść z ręki sprawiła, że odechciało mi się palić. Kiedy w końcu się udało, zorientowałem się, że kończy mi się czas, bo dochodzi ósma wieczorem i za chwilę zajdzie słońce.
– Bałeś się, że zawiedziesz ty czy sprzęt?
– Miałem z sobą analogową lustrzankę Nikona i dobre obiektywy, ale najbardziej stresowałem się tym, że dałem słowo honoru, że zdjęcia wyjdą. Wszyscy na mnie liczyli, bo redakcja miała już za sobą wpadkę z 1992 roku. Kiedy paliły się lasy w Kuźni Raciborskiej, jeden z fotografów miał robić zdjęcia z helikoptera, ale po kilku godzinach wrócił z niczym. Wszystkie zdjęcia były nieostre a przedsięwzięcia nie dało się powtórzyć. Wiedziałem, że tym razem nie mogę zawieść.
– Jakie wrażenie zrobił na tobie zalany Racibórz?
– W drodze powrotnej wlecieliśmy od strony Markowic, ale nie rozpoznałem nawet tego, że jesteśmy już nad miastem. Wszystko było pod wodą, dlatego nie potrafiłem odgadnąć nad jakimi ulicami lecimy. Tym razem zadziałała adrenalina. Robiłem zdjęcia bez zastanowienia, klatka po klatce, a moje ręce nawet nie drgnęły. Na szczęście miałem filmy o czułości ISO 100, więc jakoś sobie poradziłem z zachodzącym już słońcem i kołyszącym się helikopterem. Zrobiłem dwa filmy, czyli 72 zdjęcia i wszystkie wyszły.
– Jesteś z siebie dumny?
– Wtedy czułem się tak, jakbym miał do spełnienia jakąś misję. Dziś, z perspektywy czasu, muszę przyznać, że jest to miłe uczucie mieć w historii Raciborza swój udział, nawet jeśli sprowadza się on do kilku dobrych zdjęć. Przecież na dobre zdjęcie czeka się nieraz całe życie.
Rozmawiała Katarzyna Gruchot