Żelazne gody z sensacyjną historią w tle
Ich losy splatały się od dzieciństwa, czasem przy okazji dramatów, kiedy indziej w weselszych okolicznościach. Hildegarda i Alfons Grela z Jastrzębia świętują w tym roku żelazne gody, czyli 65 lat małżeństwa.
Ich rodziny zeszły się już wcześniej, kiedy brat Hildegardy i siostra Alfonsa się pobrali. Młodzi nie mieli wtedy okazji do zapoznania, gdyż Alfons służył w tym czasie w Służbie Polski. Kolejna okazja minęła wraz z chrzcinami dziecka ich rodzeństwa. Na uroczystość, z powodu ulewy, nie dojechała rodzina Hildegardy. Alfons przyjechał do nich na rowerze sprawdzić, czy wszystko dobrze, ale okazji do spotkania z młodą Hildą nie było. Wkrótce jednak, na kiermaszu, młodzi zobaczyli się po raz pierwszy. – To była miłość od pierwszego wejrzenia – wspominają tę chwilę. Od tej pory Alfons nie mógł pozbyć się myśli o dziewczynie z Jastrzębia. Widywali się coraz częściej. – wkrótce Alfonsa chcieli zabrać na dwa lata do wojska. Ja miałam chorych rodziców i gospodarstwo na głowie. Potrzebowałam go w domu i dlatego w 1952 r. postanowiliśmy wziąć ślub – wspomina pani Hilda. Dzięki tej decyzji, młody małżonek, jako jedyny żywiciel rodziny, otrzymał odroczenie od służby. Wkrótce na świat przyszło dwóch synów. – Na więcej nie było czasu – żartują jubilaci.
Grelowie zamieszkali w Jastrzębiu. Tu zbudowali swój dom i oboje pracowali na gospodarstwie. – To były ciężkie czasy. Nie było wcale żadnych maszyn. Na żniwa szło się z kosą. Pierwszy nasz zakup to była używana kosiarka konna, po którą jechaliśmy do Głubczyc – sięga pamięcią pan Alfons. Do pola zaprzęgali krowę i konia. Codzienna dieta oparta była na kartoflach i kapuście. – Mięso było rzadziej. Zwykle wędzone. Świeże mięso było tylko zaraz po zabijaniu. Niektórzy gotowali je do słoików, inni spuszczali na sznurku do studni, żeby trzymać w chłodzie – wspomina Alfons. Chleb ludzie piekli sami w domach. Kołacze i pączki były tylko na specjalne okazje. – Dzisiaj nam dzieci mówią, że to przez tę dietę tak długo żyjemy i jesteśmy zdrowi – mówią małżonkowie, choć widać że nie do końca się z tym zgadzają.
Sensacyjne historie
Losy Hildy i Alfonsa zbiegły się jednak znacznie wcześniej, tuż po wojnie. Matka Hildy została w tym czasie, w niejasnych okolicznościach, postrzelona. Ktoś do niej strzelił gdy było już ciemno. Kobieta leżała w polu całą nic, aż ktoś ją znalazł. Trafiła do szpitala, z którego wróciła bez władzy w nogach. W domu opowiadała, że w lecznicy widziała 13–letniego chłopca, którego również postrzelono. Dopiero po latach się okazało, że był to młodziutki Alfons...
Gdy sowieci wypierali z okolic wojska niemieckie, cywile musieli w pośpiechu opuszczać swoje domy. Gdy wracali gospodarstwa były całkowicie splądrowane. Władze wówczas prosiły tych, co wracali i mieli np. konia albo krowę, aby pomagali okradzionym rolnikom. Żeby wszyscy potem mieli co jeść. W ten sposób mały Alfons jeździł codziennie zaprzęgiem z Czerwięcic do Szonowic. Miał konia i wóz, którymi pomagał rolnikom. Gdy pewnego wieczoru wracał polną drogą do domu, zaczepiło go trzech mężczyzn. Zagadali przyjaźnie, aż nagle jeden z nich wyciągnął pistolet i strzelił chłopakowi w twarz. Alfons upadł na wóz, gdzie otrzymał jeszcze cztery uderzenia kolbą w tył głowy. – Myśleli, że umarłem. A ja się za chwilę ocknąłem, udawałem martwego i słuchałem co mówią. Chcieli mnie zakopać w lesie – wspomina. Na skraju lasu bandyci wrzucili chłopaka do dziury w ziemi, zarzucili gałęziami i odjechali. Alfons szybko wydostał się na powierzchnie i w szoku pobiegł za swoimi oprawcami. – Widziałem ich na horyzoncie, domyśliłem się gdzie jadą i pobiegłem do domu opowiedzieć co się stało – opowiada. W Czewięcicach zbiegła się cała wieś zobaczyć rozszarpaną kulą twarz nastolatka. Milicjanci z ówczesnego posterunku w Brzeźnicy rozpoczęli pościg. Rabusie kierowali się w stronę Sławikowa. W tych czasach przed wjazdem do wiosek były straże. Potwierdzili, że widzieli oni mężczyzn na skradzionym wozie. Schwytanie sprawców zajęło dwa tygodnie. – Gdy wezwano mnie potem na komendę, ci co mnie napadli wszystkiego się wypierali. Wkrótce zrobiło mi się ich nawet szkoda, bo byłem świadkiem jak traktowali ich milicjanci – relacjonuje pan Alfons. Finał sprawy był taki, że cała trójka trafiła do więzienia. Ten, który strzelał nie dożył jednak końca wyroku, bo zmarł przez obrażenia jeszcze z posterunku. Pozostałej dwójce udało się uciec z zakładu karnego. Podczas śledztwa zeznali, że napad był zlecony, a konia sprzedano do Siewierza. – Tę historię pamięta jeszcze tylko mój starszy kuzyn Jarosz – potwierdza jubilat, znany również z tego, że przez 16 lat był sołtysem Jastrzębia.
Lubimy pożartować
Małżonkowie przyznają, że razem było im zawsze wesoło. – Alfons tylko trzy razy w życiu był pijany. Czasem mnie znerwuje, ale nie mogę nic złego powiedzieć – przekonuje pani domu. Każdy ma swoje hobby. Alfonsa ciągnie do zagrody i zwierząt, które hoduje jego syn. Hilda zaś lubi słuchać audycji Piotra Scholza i heimat melodie. – Alfons też czasami słucha, ale tylko jak pokazują młode dziewczyny – śmieje się żona. Jubilaci mają dwóch wnuczków i jedną prawnuczkę. W Jastrzębiu podoba im się wszystko, od zameczku, przez odnowione przedszkole i przystanki do nowej pani sołtys, którą bardzo chwalą. Jak radzili sobie w czasie kryzysów i małżeńskich kłótni? – Zwada powinna wzmacniać miłość. My nigdy o naszych kłótniach nie mówiliśmy na zewnątrz, nawet dzieciom. Zawsze się jakoś godziliśmy. Kiedyś też dużo robiło łóżko, ale to już vorbei (minęło) – uśmiechają się seniorzy.
Jubilaci zostali już odwiedzeni przez wójta, który złożył im życzenia i przekazał upominek. Redakcja Nowin dołącza do winszowań, aby jak najdłużej żyli w szczęściu i zdrowiu.
Marcin Wojnarowski