O wierze z Londynu
ks. Łukasz Libowski przedstawia
Tak się szczęśliwie złożyło, że przez miesiąc tegorocznych wakacji mogłem być w Londynie na kursie językowym. Kurs odbywał się w popołudniowych godzinach, poranki spędzałem w angielskiej parafii w południowej części miasta, zastępując miejscowego proboszcza. Rozwiązanie cieszy obie strony: mojego dobroczyńcę, bo mógł wyjechać na urlop; a jeszcze bardziej mnie, bo miałem gdzie mieszkać, miałem z kim ćwiczyć angielski. Mogłem także doświadczyć życia Kościoła na wyspach. Pomyślałem, że podzielę się wrażeniami z pobytu na wyspie brytyjskiej. Przy czym (pisząc na szpaltę, jak lubię o niej myśleć, branżową) ograniczę się do tematu wiary i religii.
Ci sami chrześcijanie
Przyznaję, że gdy idzie właśnie o wiarę i religię zwykłem dotąd (sądzę, że nie ja jeden) dzielić ludzi na nas w Polsce i na tych na Zachodzie. Rzecz jasna, nawet jeśli sobie tego do końca nie uświadamiałem, nas w Polsce widziałem zawsze w nieco lepszym świetle niż tych na Zachodzie. Pobyt w Anglii uświadamia mi jednak, że taki podział nie ma sensu, jako że różnic w dziedzinie wiary i religii między nami w Polsce a tymi na Zachodzie jest tak naprawdę mniej niż cech wspólnych.
Tak, jedni i drudzy jesteśmy tak samo uwikłani w życie i w jego dramaty, niesiemy taki sam bagaż doświadczeń. Tak samo staramy się o wiarę, tak samo grzeszymy i tak samo się nawracamy. W końcu czemu miałoby być inaczej? Życie jest sprawiedliwe. Z wszystkimi obchodzi się tak samo, nie robi wyjątków. I tak jest zarówno w perspektywie geograficznej, jak historycznej. Chrześcijanie wszystkich ziem i wszystkich wieków to w ostatecznym rozrachunku jedni i ci sami chrześcijanie.
Gorzej i nie gorzej niż u nas
Z frekwencją londyńczyków na niedzielnej eucharystii jest oczywiście gorzej niż z naszą. Myślę tu o proporcji, jaka zachodzi między tymi, którzy na mszy w niedzielę są i tymi, których brak – tak jak my to tę kwestię przywykliśmy brać. Taki stan rzeczy ma przede wszystkim tę przyczynę, że katolików praktykujących jest tu mało. Z kolei katolików praktykujących jest tutaj mało, gdyż, po pierwsze, daleko bardziej niż u nas posunięty jest tu proces sekularyzacji i zobojętnienia na rzeczywistość duchową (wniosek: w tym zakresie jeszcze wiele przed nami), a po drugie, obecne są tu także inne wyznania chrześcijańskie i inne religie (chrześcijaństwo deklaruje niecała połowa mieszkańców stolicy Wielkiej Brytanii).
Co natomiast tyczy się frekwencji we mszy codziennej, sprawowanej, co ciekawe, o 10.00 (z wyjątkiem poniedziałku, kiedy mszy się nie odprawia), to wydaje mi się, że wypada ona doprawdy wcale nie gorzej niż u nas. Zawsze jest na tej liturgii mniej więcej kilkanaście (w porywach kilkadziesiąt) osób: zwykle stałych, do których dołączają jakieś osoby okazjonalne; zwykle też starszych i raczej kobiet niż mężczyzn.
To, co rzuca mi się tu w oczy w czasie niedzielnych mszy to to, że uczestniczy w nich, chyba odwrotnie niż u nas, wielu młodych ludzi (małżeństw?) z małymi dziećmi. Na mszy o 10.00 dzieci jest tak dużo, że organizowana jest dla nich oddzielna liturgia słowa z kolorowanką.
Międzynarodowo
Ci, którzy są tu związani z Kościołem, tworzą bardzo międzynarodową społeczność. U nas nie ma tego w najmniejszym nawet stopniu. Krajów, z których pochodzą, jeśli mogę tak o nich rzec, moi obecni parafianie, nie odważę się chociażby próbować wymieniać (na marginesie: mój gospodarz twierdzi, że na jego terenie mieszka także dużo Polaków, z których wielu nie przychodzi do kościoła; ich historie, jak powiada, są różne, czasem bardzo smutne). Dość powiedzieć, że mam tu pośród wiernych i białych, i czarnoskórych, i hindusów, i ludzi z Dalekiego Wschodu – trudno jest mi nawet oszacować, kto przeważa. Oczywiście, każdy przybywa tu ze swoją kulturą, swoją obrzędowością, pobożnością (uczestniczyłem tu we mszy w rycie syro-malabarskim celebrowanej przez chrześcijan z indyjskiego stanu Kerala). Daje to w sumie niesłychanie wielobarwną wspólnotę. Dzięki temu mogę tu sobie uświadomić, jak różnorodny i jak bogaty w tradycje jest nasz katolicki Kościół.
Jacy to ludzie – ci, których mam tu w kościele? Myślę, że głęboko wierzący. A na pewno przekonani do wiary; do tego, że wiara może zaoferować człowiekowi coś wartościowego. Uważam tak na tej podstawie, że ludzi tych do przychodzenia do kościoła nie skłania absolutnie nic z zewnątrz. Są tu wyłącznie z własnej woli, przez samych siebie zmotywowani. Fakt ten, jak mi się wydaje, przekłada się na to, że ludzie ci są całym sercem w Kościele i z Kościołem, że są w sprawy Kościoła mocno zaangażowani, że poczuwają się do odpowiedzialności za Kościół. Choć niewykluczone, że taka ich postawa jest też poniekąd wymuszona sytuacją, w jakiej znajduje się ich Kościół. Jakkolwiek by było, zaskakuje mnie kościelna aktywność angielskich katolików. I to aktywność w rzeczach najprostszych.
Dom wszystkich
We wtorek jedna czy druga kobieta przychodzą wcześniej, by uprzątnąć kościół po niedzieli. Przed każdą mszą ktoś pilnuje, by zapalić świece i światło w nawie, by wszystko przygotować jak należy. Zawsze jest ktoś do czytania i ktoś do pomocy przy komunikowaniu (komunia jest zawsze pod dwiema postaciami). W niedzielę znajdują się ministranci, jest zespół zbierających kolektę i są mężczyźni, którzy ją wieczorem liczą. Nie ma tu w ogóle organisty, ale w niedzielę na mszy o 10.00 śpiewa chór. A po tej mszy z udziałem chóru odbywa się dla wszystkich chętnych spotkanie przy kawie. Obserwuję tu, jak bardzo ludzie mogą współtworzyć parafię, jak mogą parafię animować – razem, pod przewodnictwem proboszcza.
No i ta atmosfera: otwarta, życzliwa, ciepła. Jest tu naprawdę bardzo rodzinnie (chociaż jestem tu niedługo, czuję – mówię szczerze – że jestem u siebie). Wszyscy się ze sobą znają i ksiądz zna wszystkich; i to nie tylko dlatego, że po każdej niedzielnej mszy żegna przy drzwiach świątyni wszystkich uczestników nabożeństwa (dotychczas znałem ten zwyczaj z filmów). W efekcie, parafia jest domem wszystkich. Przynajmniej na razie tak to tu postrzegam.
Naturalnie, w tym, co się tu przede mną odsłania, zauważam również pewne mankamenty. Lecz z opisaniem tychże w niniejszym felietonie już się nie zmieszczę.