Ksiądz Alojzy Jurczyk jakiego pamiętam
Scharakteryzowanie osoby, która przez wiele lat funkcjonowała w życiu publicznym, nie tylko parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa, ale całego Raciborza, z wielu powodów nie jest proste. A bywa szczególnie trudne, gdy naturalną pokusą w takim przypadku jest skłonność do formułowania ocen, co wobec tak barwnej postaci prawie zawsze stwarza ryzyko pomyłki i dzielenia się w zasadzie subiektywnymi odczuciami.
Z księdzem proboszczem Alojzym Jurczykiem stykało się bardzo wiele osób w czasie jego trzydziestoletniej posługi kapłańskiej w Raciborzu i każdy może oceniać go przez pryzmat swoich osobistych z nim relacji. Ja miałem szczęście znać go przez ponad 25 lat, korzystać z jego duszpasterskiej pomocy, ale też udzielać mu wsparcia, gdy tego ode mnie oczekiwał. Zapamiętałem go jako życzliwego ludziom, wrażliwego i prostolinijnego człowieka. Niektóre nasze kontakty można uznać za niekonwencjonalne i choćby z tego względu zasługują one na zachowanie nie tylko w pamięci własnej, wszak ukazują postać nietuzinkową człowieka, kapłana i jednocześnie gospodarza największej raciborskiej parafii.
Ksiądz proboszcz Jurczyk przewodził wspólnocie parafialnej pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa od sierpnia 1976 roku, a ja zostałem jej członkiem dwa lata później, gdy zamieszkałem w tej części Raciborza. W kościelnych obrzędach, w tym w niedzielnych mszach uczestniczyłem prawie zawsze stojąc za ostatnią ławką w prawej części kościoła, widząc ołtarz, ale też będąc na widoku, co w niektórych sytuacjach okazało się mieć pewne znaczenie.
W mojej pamięci ksiądz Jurczyk zapisał się szczególnie jako człowiek czynu, zawsze pełen energii, który preferował proste, acz skuteczne metody działania, nakierowane na szybkie rozwiązywanie problemów, bez zbędnej przy tym ceremonii, czasem nawet ocierając się o granice wymogów proceduralnych czy standardów towarzyskich. Przedstawione niżej zdarzenia pozwalają mi taką ocenę sformułować.
Jak zostałem kościelnym
Pod koniec lat 80. rozpoczęto, w parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa, budowę domu katechetycznego. Odnosiłem wrażenie, że ksiądz Jurczyk nie okazywał temu pomysłowi zbyt wielkiego entuzjazmu, ale jako pokorny podwładny biskupa, z jego zalecenia, zadanie to realizował, jak zwykle, z dużym zaangażowaniem. Musiał przy tym także zdobyć niemałe środki na tę inwestycję i dlatego też raz w miesiącu kolekta z mszy niedzielnej była przeznaczana na pokrycie kosztów tego przedsięwzięcia. Dla nadania zbiórce szczególnej rangi prowadzili ją osobiście księża, w przeciwieństwie do innych niedziel, kiedy to z tacą chodzili ministranci i kościelni.
Pewnej sierpniowej niedzieli, razem z żoną staliśmy tradycyjnie za ostatnią ławką, akurat na mszy, na której miała być zbiórka na budowę domu katechetycznego. Był to czas wakacji, więc w parafii pozostał tylko jeden, odprawiający właśnie mszę świętą, wikary i proboszcz Jurczyk, któremu przypadła w udziale kolekta specjalna. Wyszedł więc w stosownym czasie z czterema koszyczkami w rękach, „wpuścił” je w ławki, a sam zajął pozycję za ostatnią, akurat obok mnie i czekał na ich „nadejście”. Gdy miał już je w rękach, przypomniał sobie, że do obejścia pozostał jeszcze chór. W tym zapewne momencie uświadomił sobie, że chodzenie z czterema koszyczkami może być zbyt trudne i niewiele myśląc szepnął mi do ucha:
– Panie Markowiak, niech pan weźmie jeden koszyk i pozbiera na chórze, bo mi z tymi czterema będzie trudno.
Struchlałem, pot spłynął mi po plecach i bynajmniej nie z powodu sierpniowego upału. Co miałem zrobić? Odmówić proboszczowi i to w czasie mszy – nie wypadało. Wziąłem koszyk i ze skołatanymi myślami, zastanawiając się co na mój widok z tacą pomyślą sobie moi liczni znajomi i koledzy na chórze, pomału wspinałem się po krętych schodach. Pozostał jeszcze do rozwiązania problem odzywki dziękczynnej do ofiarodawców. Kościelny czy ministrant mówią zwyczajowo „Bóg zapłać”, ale ja – kościelny z przypadku – może dzień dobry – znajomym, a Bóg zapłać – obcym?
W tym też czasie żona zorientowała się, że nagle zniknąłem i zaczęła zastanawiać się, czy coś mi się nie przydarzyło. Miała zamiar wyjść z kościoła, aby sprawdzić co się stało. Na szczęście moja misja nie trwała zbyt długo i zanim zrealizowała swój zamiar, ujrzała mnie schodzącego z chóru z koszyczkiem wypełnionym pieniędzmi. Gdy wróciłem na swoje miejsce, a uczucie złości, na całą tę zabawną w sumie sytuację, zaczęło we mnie wzbierać, ksiądz proboszcz był już w okolicach ołtarza i jakby oczekiwał, że zaniosę mu plon mojej posługi. To już jednak przerastało moją spolegliwość. Postawiłem koszyk na blacie ostatniej ławki i z wyjątkową pobożnością zagłębiłem się w mszalną liturgię. Ksiądz, widząc mój opór, przyszedł i bez słowa zabrał koszyk.
Nigdy potem mimo naszych dość licznych kontaktów nie wspominaliśmy tego zdarzenia, a jedynie moja żona, gdy chce pośmiać się ze mnie, to przypomina mi tę sytuację, w której w trybie ekspresowym, przez księdza Jurczyka zostałem powołany na kościelnego.
Proboszcz Alojzy Jurczyk bywał w kontaktach bezpośrednich człowiekiem bezceremonialnym, preferującym proste, acz prowadzące do obranego celu, rozwiązania, co potwierdzają inne moje z nim kontakty.
Zlecenie z ołtarza
Było to prawdopodobnie w 1997 roku i wtedy pełniłem funkcję prezydenta miasta. Jak zwykle na niedzielnej mszy świętej stałem za ostatnią ławką. Nie pamiętam kto wtedy tę mszę odprawiał, ale przed jej zakończeniem ogłoszenia duszpasterskie czytał ksiądz proboszcz. Jedno z nich brzmiało mniej więcej następująco:
– Dzisiaj o godzinie dwunastej odbędzie się msza prymicyjna naszego parafianina (tu padło prawdopodobnie nazwisko świeżo wyświęconego księdza Żłobickiego).
– Zawsze dotychczas było tak, że prymicjanta w procesji prowadziliśmy do kościoła z domu katechetycznego, ale ponieważ mieszka on na ulicy Katowickiej, prosił aby poprowadzić go do naszego kościoła w procesji spod jego domu rodzinnego.
W tej sytuacji zbieramy się o godzinie 11.45 przed klatką schodową (tu padł numer) na ulicy Katowickiej i stamtąd idziemy razem z prymicjantem w procesji do kościoła.
– …oj, ale ja zupełnie zapomniałem wystąpić o pozwolenie na procesję… (spojrzał na mnie) – …ale pan prezydent tu jest i pewnie wyrazi zgodę.
Głowy obecnych zwróciły się odruchowo w moją stronę. Skinąłem potakująco głową – …o, pan prezydent wyraził zgodę, więc o 11.45 spotykamy się pod klatką schodową na Katowickiej.
Zaraz po mszy poszedłem szybko do domu i zadzwoniłem na komendę policji prosząc o zabezpieczenie przejścia procesji i, jak mi wiadomo, wszystko odbyło się bez problemów.
Podziękowania dla przyjaciela
W 1992 roku został skradziony krzyż z ołtarza głównego, na którym znajdował się od konsekracji naszego kościoła w 1935 roku. Mój przyjaciel Roman Sierżant, który w tym czasie był członkiem Duszpasterskiej Rady Parafialnej, obiecał księdzu proboszczowi ufundować nowy, a ten przy jakiejś okazji podzielił się ze mną tą dobrą wiadomością.
Pewnej niedzieli, obecni na mszy świętej mogli zobaczyć na ołtarzu ten dar, jak mienił się złocistą barwą w blasku kościelnego oświetlenia.
Proboszcz, pod koniec mszy, na której akurat byliśmy z żoną, czytając ogłoszenia duszpasterskie, przekazał wiernym radosną wiadomość:
– Od dzisiaj na naszym ołtarzu mamy już nowy krzyż, w miejsce poprzedniego, który został skradziony.
Ufundował go pewien zacny nasz parafianin. Nie ma go teraz w kościele – tu proboszcz przeniósł wzrok na mnie – …ale są jego przyjaciele i proszę żeby przekazali mu nasze podziękowanie.
Tak więc, przyjęliśmy polecenie, a wracając z kościoła do domu, odwiedziliśmy Romana Sierżanta i przekazaliśmy, publicznie wygłoszone, podziękowania księdza proboszcza.
Ksiądz Alojzy Jurczyk zapisał się także w pamięci bardzo wielu osób również spoza naszej parafii, jako doskonały gospodarz, dbający o dobrostan mienia parafialnego oraz o możliwie najlepsze warunki korzystania z niego przez uczestników kościelnych obrzędów.
Potrafił przy tym, sobie znanymi metodami, dla często kosztownych przedsięwzięć remontowych czy inwestycyjnych, pozyskać wsparcie sponsorów, a także zaangażowanie parafian. Sam przy tym lubił działać szybko, bez niepotrzebnej zwłoki, „na już” i czasem w tych kwestiach trudno mu było zachowywać konieczną cierpliwość, co mi także zdarzało się odczuć osobiście.
Lufcik niezgody
Pewnej listopadowej soboty, z grupą kolegów z KOLZAM–u, wykonywaliśmy konstrukcję zadaszenia tarasu nowego domu katechetycznego. Pod koniec dnia przyszedł do nas ksiądz proboszcz Jurczyk i w rozmowie na różne tematy zwierzył się, że ma problem z zamknięciem trójkątnego segmentu rozety zwieńczającej szczyt kopuły naszego kościoła. Uchylny jej fragment był zwykle na wiosnę otwierany dla zapewnienia naturalnej wentylacji. Było już coraz chłodniej i należało go zamknąć. Problem polegał jednak na tym, że linka stalowa, która kiedyś z dołu była z nim połączona, w wyniku korozji urwała się. Zamknięcie wymagało teraz karkołomnego wejścia po drabinie najpierw na dach, potem otwarcia pokrywy włazu, dostania się między kopułę zewnętrzną dachu i sklepienia wewnętrznego i dojścia do rozety na jej szczycie po ułożonej na sklepieniu drabinie. Ksiądz skarżył się, że nikt kogo prosił nie chce podjąć się tego zadania, bo wymagało ono dość ryzykownego obejścia od zewnątrz wystającego dolnego okapu kopuły po zakrzywionej stalowej drabince.
W tej sytuacji, w asyście jednego z współwykonawców prac przy tarasie, wszedłem na górę i zamknąłem lufcik.
Problem odżył jednak wiosną, gdy zaszła konieczność jego ponownego otwarcia. Zadzwonił do mnie ksiądz proboszcz z prośbą, abym wykonał tę operację. Oczywiście zgodziłem się, mówiąc, że za kilka dni przyjdę, gdy będę miał chwilę czasu. Jakież więc było zaskoczenie, gdy na najbliższej mszy niedzielnej, w trakcie ogłoszeń, z ust księdza Jurczyka, który mówiąc spoglądał – to na zamkniętą jeszcze rozetę, to na mnie, usłyszałem następujące słowa:
– No… mamy problem z otwarciem okienka w dachu, a to jest konieczne dla wentylacji kościoła, bo robi się ciepło. Jeden pan obiecał mi, że przyjdzie i to otworzy, ale nie przychodzi, więc będę musiał poszukać kogoś innego.
Byłem wkurzony, a przysłowiowej oliwy do ognia, zaraz po wyjściu z kościoła, dolała moja żona, udzielając mi reprymendy za okazaną opieszałość. Postanowiłem więc, żeby ksiądz proboszcz, jak zwykle „w gorącej wodzie kąpany”, rzeczywiście kogoś sobie znalazł, a swoją drogą to najlepiej niech naprawi urwaną linkę i więcej na mnie nie liczy.
Po kilku dniach, kiedy temat „przysechł”, a złość już minęła, ksiądz zadzwonił:
– Może by pan przyszedł otworzyć ten lufcik w dachu, bo już jest ciepło i trzeba wietrzyć kościół, a pan mi obiecał.
– Przecież miał ksiądz poszukać kogoś innego – odpowiedziałem z nutą pretensji w głosie.
– No tak, ale ja nie mogłem się doczekać i myślałem, że pan zapomniał albo zrezygnował.
W dalszej rozmowie wymieniliśmy jeszcze nasze inne przemyślenia w tej sprawie, skutkiem czego w najbliższym wolnym czasie poszedłem otworzyć „lufcik niezgody”, a potem ksiądz proboszcz doprowadził do wymiany zerwanej linki i problem ostatecznie zniknął.
Ostatnie powitanie biskupa
Jednym z najczęściej powierzanych mi przez księdza proboszcza zadań było witanie w imieniu parafian biskupów przybywających do naszego kościoła na ważne uroczystości. Z sobie tylko wiadomych względów (nigdy go o to nie pytałem) ksiądz Jurczyk upodobał sobie moją osobę do tej szczególnej roli i o ile na początku nie miałem nic przeciwko takiemu wyróżnieniu, o tyle z czasem, przy kolejnych takich „zleceniach”, starałem się przekonać proboszcza do zmiany osoby witającej.
– Przecież w naszej parafii jest wiele zacnych, wykształconych i mądrych parafian, którzy znaczne lepiej niż ja takie zadanie wykonają – mówiłem. Parafianie zapewne uważają, że taka zmiana jest konieczna – przekonywałem. Na próżno.
Pozostało mi więc po jakimś kolejnym powitaniu biskupa, uprzedzić delikatnie i grzecznie, acz stanowczo, zacnego gospodarza naszej parafii, że tę rolę pozwalam sobie uznać już za zakończoną.
Ksiądz jednak, jak się później okazało, nie zwykł zbyt wcześnie składać broni i znalazł niezawodną metodę przekonywania.
Pewnego dnia, gdy zbliżało się kolejne bierzmowanie w naszej parafii, zagadnęła mnie moja żona:
– Słuchaj, spotkałam dzisiaj proboszcza i prosił, abym cię przekonała do powitania biskupa, który przyjedzie na bierzmowanie.
– Ja mu już mówiłem, że powinien poszukać kogoś innego – odparowałem,
– Zrób to, bo zobowiązałam się, że cię przekonam, a proboszcz obiecał, że to naprawdę ostatni raz.
Co było robić – zadrzeć z proboszczem i jeszcze z własną żoną?
Zadzwoniłem do księdza i z lekką nutą niezadowolenia, potwierdziłem, że przyjmuję zadanie, ale naprawdę ostatni raz.
Po paru dniach spotkaliśmy się i ksiądz Jurczyk przekazał mi porządek uroczystości oraz powiedział, że mam wziąć z zakrystii powitalną wiązankę kwiatów i jeszcze przed wejściem procesji do kościoła z księdzem biskupem Bagińskim na czele, zająć pozycję wyczekującą po prawej stronie przed ołtarzem głównym. W stosownym momencie proboszcz da mi znać, kiedy mam podejść do ambonki na ołtarzu i wygłosić mowę powitalną.
Gdy więc orszak prowadzony przez księdza biskupa wkraczał w drzwi kościoła, ja przeciskałem się przez licznie zgromadzony tłum i zająłem wyznaczoną przez proboszcza Jurczyka pozycję. Wszystko przebiegało zgodnie z planem.
Procesja dotarła do ołtarza. Proboszcz wydawał mi się trochę podekscytowany, powitał gościa i parafian, ale w moim kierunku nawet nie spojrzał. Czekając na umówiony sygnał zacząłem delikatnie szeleścić celofanem z wiązanki, a on dalej nic. Miałem wrażenie, że na ołtarzu zaczyna się liturgia mszalna, ale jeszcze nie traciłem nadziei i szeleszcząc natarczywie opakowaniem powitalnego bukietu, czekałem na znak. Niestety nadaremnie.
Gdy więc usłyszałem słowa spowiedzi powszechnej, uznałem, że nie ma na co czekać. Z niemałym trudem, cofając się powoli, przecisnąłem się wśród zgromadzonych pod ołtarzem wiernych, z których zapewne nie jeden próbował odgadnąć, po co ja tam stałem z kwiatami, walnąłem wiązankę na stole w zakrystii i poszedłem do domu. W jakim nastroju – nietrudno zgadnąć.
Ksiądz proboszcz na dłuższy czas zniknął wtedy z mojego pola widzenia, po czym przy jakiejś okazji, gdy upływający czas pozwolił przejść nad tym do porządku dziennego, przeprosił mnie za to niepotrzebne zamieszanie, bo okazało się, że w tych emocjach, po prostu zapomniał o jeszcze jednym punkcie uroczystości. Było to jednak rzeczywiście moje ostatnie… powitanie biskupa.
Ksiądz Alojzy Jurczyk zmarł w lipcu 2005 roku po ciężkiej chorobie nowotworowej gardła. Nie było mnie wtedy w kraju i nie mogłem uczestniczyć w jego ostatniej drodze.
Odwiedziliśmy go wraz z żoną na plebanii na krótko przed śmiercią i widzieliśmy jak wielką radość sprawiają mu takie odwiedziny. Miałem wrażenie, że oddalają go w myślach od bolesnego momentu odejścia do wieczności, którego bliskości niewątpliwie był świadom, zachowując jednocześnie pogodę ducha i poczucie humoru.
Zachowałem go w mojej pamięcii, jako dobrego człowieka, serdecznego, życzliwego, prostolinijnego i skromnego, czasem szorstkiego w ważnych sprawach, ale umiejącego słuchać opinii innych i przyznać się do błędu. Był pełny autentycznej wiary w to, czego nauczał i co czynił jako duszpasterz.
Andrzej Markowiak
Ks. Alojzy Jurczyk (1933 – 2005) proboszcz Parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Raciborzu