Stanisław Konzal – Profesor, który pokochał „R”acibórz
Był raciborzaninem z wyboru. Z tym miastem związał swoją karierę zawodową, tu wybudował dom i tu został pochowany. Dzięki doktorowi Stanisławowi Konzalowi Racibórz zaistniał w świecie medycznym, on sam zaś na zawsze będzie się kojarzył z wydłużaniem narządów ruchu metodą „R”, której nazwa pochodzi od pierwszej litery naszego miasta.
Rodzina na barkach babci Sabiny
Stanisław Konzal urodził się 15 kwietnia 1927 roku w Wołkowysku, który dziś leży na Białorusi. Najmłodszy syn Leonarda i Sabiny z Szyprowskich miał jeszcze siostrę Irminę, która została żoną zawodowego oficera oraz Marię, która wyszła za mąż za lekarza. Wkrótce po narodzinach syna, rodzina przeprowadziła się do Baranowicz, które w okresie międzywojennym były ważnym ośrodkiem gospodarczym II Rzeczypospolitej. Inżynier Leonard Konzal został tam dyrektorem zakładów energetycznych przy kolei, a jego żona zajmowała się prowadzeniem domu. Do typowej gospodyni było jej jednak daleko. – Babcia była bardzo obrotną kobietą. Rodzinna anegdota mówi o tym, że jeszcze przed wojną potrafiła wygrywać w karty wszystkie pieniądze, które dziadek przegrywał – opowiada syn doktora Roman Konzal. – Miała też smykałkę do handlu. W czasie wojny to ona utrzymywała całą rodzinę – dodaje.
Kiedy 17 września 1939 roku Baranowicze zostały zajęte przez Armię Czerwoną, zaczęły się masowe wywózki ludności polskiej na Syberię. Przed podzieleniem losów tysięcy polskich rodzin na Wschodzie Konzalów uratowała agresja Niemiec na Związek Radziecki w 1941 roku. Okupanci, chcąc wykorzystać wiedzę i doświadczenie pana Leona, zaproponowali mu podpisanie reichslisty. Oczywiście odmówił, w konsekwencji czego cała rodzina musiała uciekać na Kielecczyznę. – Oficer niemiecki, którego leczył mąż cioci Marii dał dziadkowi cynk, że gestapo zamierza ich aresztować. Uciekli w Góry Świętokrzyskie i zostali tam do końca wojny – wspomina Roman Konzal.
Szkołę powszechną pan Stanisław zdążył jeszcze skończyć w Baranowiczach. Średnią robił na tajnych kompletach na Kielecczyźnie, a świadectwo dojrzałości uzyskał w 1946 r. w liceum w Opolu, gdzie po wojnie trafiła rodzina Konzalów. – Babcia miała w Opolu sklep żelazny, dzięki czemu rodzina mogła żyć na jakimś poziomie – mówi Roman Konzal. – Dziadek Lolo zastępował w nim nieraz babcię, ale handel w ogóle go nie interesował. Gdy tylko zbliżała się pora jego ulubionej Wolnej Europy, nie zwracając uwagi na klientów, zamykał sklep i wracał do domu – opowiada ze śmiechem pan Roman.
Przez żołądek do serca
Po maturze Stanisław Konzal dostał się na wydział lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Ponieważ jego ojciec zmarł w 1948 roku, musiał sam o siebie zadbać i w okresie studiów dorabiał jako laborant. To właśnie w tym czasie podczas jednego z wyjazdów na narty poznał studentkę medycyny Alinę Pilszak, która przeniosła się do Warszawy z wydziału lekarskiego UMCS w Lublinie. Do serca młodego Stanisława Alina trafiła przez żołądek. – Tata opowiadał, że przyjechał do schroniska wieczorem strasznie głodny i to właśnie mama zlitowała się nad nim i przygotowała coś do jedzenia – wspomina syn Roman. Pani Alina, córka lekarza, była bardzo zdolną studentką i zaliczała wszystkie egzaminy na piątki. Pan Stanisław nie przykładał się tak solidnie do nauki, ale gdy przyszło do obrony dyplomu był jednym z trzech pierwszych studentów, którzy go uzyskali. W nagrodę rektor pozwolił im wybrać sobie miejsce pracy. Nasz bohater postawił na Opole, gdzie mieszkała jego rodzina.
Dyplom otrzymał w październiku 1951 roku, a na Boże Narodzenie zaplanowany był już ślub, który miał się odbyć w Brzozowie, skąd pochodziła pani Alina. – Musieli go przesunąć o jeden dzień, bo pan młody nie dojechał. Były wtedy straszne śniegi i pociąg jadący z Opola do Sanoka po prostu utknął w jakiejś zaspie – relacjonuje Roman Konzal.
Do Szpitala Wojewódzkiego w Opolu najpierw trafił pan Stanisław, który został asystentem na oddziale chirurgicznym. Po roku dołączyła do niego żona, która zaczęła pracę na oddziale chorób wewnętrznych. Młodzi Konzalowie byli bardzo ambitni. Pracowali, uczyli się do egzaminów na specjalizacje i zajmowali się trójką dzieci. W 1953 roku przyszedł na świat ich pierwszy syn Stanisław, w 1956 – Roman, a rok później Barbara. W czasie gdy rodzina się powiększała, pan Stanisław zdobywał specjalizację I stopnia z chirurgii ogólnej (1955 rok), II stopnia z chirurgii urazowej (1957 rok), a jego żona I stopień specjalizacji w zakresie chorób wewnętrznych (1956 rok). Jakby tego było mało, doktor Konzal pracował też w Wojewódzkiej Przychodni Specjalistycznej w Opolu, był biegłym w sądzie rejonowym i komisji ds. inwalidztwa i zatrudnienia i współpracował z PZU. W wyniku wygranego konkursu na stanowisko ordynatora oddziału chirurgii urazowej i ortopedycznej w Raciborzu, w styczniu 1958 roku Stanisław Konzal zaczął pracę w raciborskim szpitalu.
Jak coś się lubi, to nie szkodzi
Władzom Raciborza bardzo zależało na sprowadzeniu do tutejszego szpitala wysokiej klasy specjalistów, którzy mogliby od podstaw zorganizować poszczególne oddziały i wyszkolić kolejnych lekarzy. – Ojciec mógł decydować o tym, jak ma wyglądać nasze mieszkanie. Chciał mieć gabinet i garaż, bo jeździł już wtedy warszawą, i władze spełniały jego wszystkie oczekiwania – opowiada syn Roman. Konzalowie zamieszkali na II piętrze kamienicy przy Wojska Polskiego 15. – Tam było chyba 280 mkw. z pięcioma pokojami, osobnym gabinetem dla taty i poczekalnią. To były takie przestrzenie, że jako dzieci mogliśmy sobie jeździć na rowerkach. Po naszej przeprowadzce powstały z tego trzy mieszkania – dodaje syn.
Doktor Konzal od razu rzucił się w wir pracy. Tworzył oddział w szpitalu, pracował w przychodni i poradni kolejowej. Wieczorami przyjmował pacjentów w domu. W nocy często jeździł do szpitala, gdy przywożono ofiary wypadków. Pani Alina w swojej aktywności zawodowej nie ustępowała mężowi. Najpierw kierowała działem fizykoterapii w raciborskim szpitalu, a potem została kierownikiem przyszpitalnego punktu krwiodawstwa. To ona stworzyła i rozbudowała Rejonową Stację Krwiodawstwa w Raciborzu. Cała rodzina spotykała się głównie podczas kolacji. Nic więc dziwnego, że w domu Konzalów pojawiła się gosposia. Mimo tego, że zapracowani rodzice nie mieli zbyt dużo czasu dla dzieci, taryfy ulgowej dla nich nie było. – Ojciec był wrogiem palenia i właściwie poza winem przy okazji jakichś imprez w ogóle nie pił. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym wrócić do domu przesiąknięty dymem, czy choćby po jednym piwie. Trzymał nas krótko a kary były ostre – relacjonuje Roman Konzal.
Pan Stanisław miał jednak swoje słabości. – Obojętnie co by się działo, dwa razy w tygodniu oglądał z nami kreskówki. Nawet jak miał pacjentów, zostawiał ich na 20 minut, żeby zobaczyć przygody misia Yogi lub psa Huckleberry – wspomina Roman Konzal.
Doktor Konzal równie mocno jak medycynę kochał kuchnię. Jedzenie było jedną z jego największych przyjemności. Fascynowały go potrawy z Kresów, ale i te śląskie. – Tak bardzo polubił barszcz ukraiński, że kiedy był już starszy, sam zaczął go przyrządzać. Gotował cały garnek i musieliśmy go jeść przez trzy dni. Jak się tylko kończył, to zaczynał gotować następny – mówi pan Roman. Do barszczu i pierogów przekonał nawet psa. Fatma, bo tak się wabiła druga suczka Konzalów, odmawiała spożywania czegokolwiek innego niż to, co jedzą pozostali domownicy. Podobnie było z miłością do moczki. Pierwszy raz doktor został nią poczęstowany u ks. Pieczki. Gdy tylko spróbował, od razu zdobył przepis i ta śląska potrawa wigilijna na stałe zagościła w domu Konzalów. Niejako na usprawiedliwienie pan Stanisław zwykł często mawiać, że „jak coś się lubi to nie szkodzi”. – Pamiętam, że w dniu, w którym stwierdzono u taty żółtaczkę i zalecono bezwzględną dietę, w domu był akurat bigos. Tata nie mógł go sobie odmówić i twierdził, że dobry bigos nie może mu zaszkodzić – wspomina syn Roman. To umiłowanie jedzenia było w przypadku chorego na cukrzycę doktora jego największym grzechem.
W 1964 roku Konzalowie kupili od miasta działkę naprzeciwko szpitala. Chodziło przede wszystkim o to, by pan Stanisław miał bliżej do pracy, w której spędzał coraz więcej czasu. Po wybudowaniu domu okazało się jednak, że jest jeszcze jedna rzecz, której z przyjemnością oddawał się nasz bohater. Był nią ogród. – Spędzał tam każdą wolną chwilę. Po prostu lubił pracę w ziemi i sadził wszystko, co się dało. Później jak te rośliny zaczęły się rozrastać, to trzeba je było wycinać. Mieliśmy też cztery ule – opowiada Roman Konzal. W ramach relaksu doktor jeździł na grzyby, a wieczorami odpoczywał z serią „Żółtego Tygrysa” w ręku.
Lekarz to zawód – chirurg to charakter
Dwa lata po objęciu funkcji ordynatora Stanisław Konzal miał już II stopień specjalizacji z ortopedii. Doktorat uzyskał w Akademii Medycznej we Wrocławiu na podstawie dysertacji „Wypełnianie pooperacyjnych ubytków kości czaszki za pomocą płytek z Superakrylu 0”. Pierwszą operację w tym zakresie wykonał u żołnierza, który uległ wypadkowi na poligonie. Doktor wykonał trepanację czaszki, a następnie wypełnił wszystkie ubytki, dzięki czemu chłopak mógł powrócić do normalnego życia. – W dowód wdzięczności tata otrzymał od wojska świetnie wyszkolonego, 7-letniego owczarka niemieckiego, który nie zaliczył jednego testu i już się do służby nie nadawał – wspomina pan Roman. Suczka Cyga okazała się wspaniałym towarzyszem i pozostała w rodzinie aż do swojej śmierci.
Jako szef doktor Konzal zawsze wzbudzał respekt. Od swoich podwładnych wymagał wiedzy i ciągłego dokształcania się. – Jak wydał polecenie to się je wykonywało natychmiast – mówi oddziałowa Zofia Korfant, która pracowała z nim od 1968 roku. – Miał do nas jednak ogromne zaufanie. Nigdy nie wpadał na oddział bez zapowiedzi i nigdy nas nie kontrolował. Ordynator oddziału ortopedii Roman Urbańczyk dodaje, że Stanisław Konzal miał klasę i charyzmę. – Był moim pierwszym nauczycielem. Często powtarzał, że lekarz to zawód, a chirurg to charakter. Posiadając niezwykłą wiedzę i doświadczenie był jednocześnie zdecydowany i pewny siebie i takich cech oczekiwał od innych operatorów – relacjonuje Roman Urbańczyk. Cenił lekarzy, którzy mają własne zdanie i swoje decyzje potrafią właściwie uargumentować. – Pamiętam moją pierwszą operację na miednicy. To był trudny zabieg i długo się do niego przygotowywałem – wspomina doktor Urbańczyk. – Szef wykonywał go zawsze na boku a ja się uparłem, że będę operował w ułożeniu chorego na plecach. Przyjął moje argumenty, po operacji pogratulował mi, ale dodał: na boku byłoby panu łatwiej – dodaje ze śmiechem ordynator.
Dyskusje w gronie lekarzy odbywały się dość często. Doktor Konzal był już wtedy sławą polskiej ortopedii, ale zawsze chętnie słuchał opinii młodszych kolegów. – Ilekroć analizował trudne przypadki, pytał: i co pan o tym sądzi? To było dla mnie bardzo ważne, że ktoś o takim autorytecie chce poznać moje zdanie – mówi dr Włodzimierz Kącik. Docent Konzal był jego opiekunem na studiach doktoranckich w Śląskiej Akademii Medycznej. Pierwszy kontakt z Raciborzem późniejszy dyrektor ds. medycznych raciborskiej lecznicy miał właśnie wtedy, gdy przyjeżdżał do szpitala na Bema, by pracować nad udostępnionymi przez doktora Konzala wynikami prac dotyczących stabilizacji zewnętrznej „R”. – To był bardzo życzliwy człowiek. Nigdy nie stwarzał problemów i chętnie się swoją wiedzą ze mną dzielił. Kiedy musiałem zostać w Raciborzu na noc, udostępniał mi swój gabinet. Często gościł mnie też u siebie w domu – podsumowuje dr Kącik. Gościnność Konzalów wspomina też doktor Urbańczyk. – Szef co roku zapraszał nas do siebie na takie spotkania podsumowujące rok pracy. Pamiętam świetny bigos, jakim nas wtedy częstował i bardzo sympatyczną atmosferę – dodaje. Zofia Korfant przypomina sobie przyjęcie, które doktor zafundował w Polonii całemu personelowi medycznemu z okazji zakończonych XX Ogólnopolskich Dni Ortopedycznych, które odbyły się w Raciborzu w 1983 roku. – Przed tym zjazdem mieliśmy na oddziale malowanie. Ekipa remontowa skończyła dopiero o 20.00, a my całą noc sprzątałyśmy i myłyśmy okna – mówi oddziałowa. – Szef docenił wszystkich, bez wyjątku od lekarzy po salowe. Kiedy trzeba było potrafił pochwalić i podziękować. Pamiętał też o naszych urodzinach lub imieninach, a na ślubach zawsze zjawiał się z kwiatami – mówi pani Zofia.
Jeśli zginę to jak dobry koń w biegu
Habilitacja doktora Konzala na podstawie rozprawy „Własna odmiana zewnętrznej stabilizacji trzonu kości piszczelowej. Badania biomechaniczne i wyniki kliniczne” odbyła się w lutym 1985 roku w Akademii Medycznej we Wrocławiu. Oddział w szpitalu na Bema liczył już wtedy 70 łóżek, ale przyjeżdżający z całej Polski pacjenci leżeli też na korytarzach. – Procedura leczenia była bardzo długa. Jeżeli wydłużaliśmy kończynę o 1 mm dziennie, to chorzy spędzali tu nieraz 3 – 4 miesiące – relacjonuje Roman Urbańczyk. – Lista pacjentów zakwalifikowanych do operacji była tak długa, że w 1989 i 1990 roku zapisywaliśmy ich na zabiegi, które miały się odbyć w 2005 roku – podsumowuje. W tamtych czasach na oddziale ortopedii operowano też dzieci, dla których stworzono odrębną salę. – Doktor Konzal miał z nimi świetny kontakt. Był dla nich bardzo serdeczny i zazwyczaj sam zmieniał im opatrunki – opowiada oddziałowa Zofia Korfant. – Gorzej było z rodzicami, którzy nie rozumieli dlaczego ogranicza im się kontakt z dziećmi. – Szef uważał, że dzieci lepiej i szybciej przystosowują się do nowych warunków jeśli są z dala od najbliższych. Każde odwiedziny mocno przeżywały i trudno je było potem uspokoić – dodaje siostra oddziałowa.
Doktor nie tylko ratował ludziom życie, on chciał by po skomplikowanych zabiegach pozostawały jak najmniejsze ślady. Z tego względu często jeździł na kursy chirurgii plastycznej do Polanicy. Trafiali do niego pacjenci, którzy chcieli usunąć blizny nawet po poparzeniach. To było takie jego hobby w ramach medycyny.
– Wychodził kiedyś z pracy i zobaczył, że przywieziono na izbę przyjęć młodą dziewczynę, którą ugryzł w twarz pies i wyrwał jej kawałek policzka – opowiada syn Roman. – Natychmiast wrócił i postanowił ją zszyć. Potem się okazało, że uratował moją koleżankę – puentuje.
Stanisław Konzal uzyskał tytuł profesora nadzwyczajnego Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach i był wykładowcą Studium Doktoranckiego Śląskiej Akademii Medycznej. Opublikował wiele prac naukowych, był autorem ponad 50 patentów, dostawał nagrody od ministrów i z PAN, ale raciborzanom będzie się zawsze kojarzył jako twórca polskiej metody wydłużania kończyn metodą „R” (jak Racibórz). To za jego czasów o naszym mieście usłyszał cały świat medyczny. Odbywały się tu sympozja i zjazdy. Pacjenci przyjeżdżali z najodleglejszych rejonów kraju. – W naszym szpitalu Medyczne Centrum
Kształcenia Podyplomowego organizowało kursy dla ortopedów z całej Polski. To podnosiło prestiż naszego oddziału i szpitala – mówi doktor Roman Urbańczyk. – Ojciec pokochał to miasto i wpoił tę miłość również nam. Bardzo chciał abyśmy z bratem skończyli medycynę i tu wrócili – wspomina Roman Konzal. Najstarszy syn doktora – Stanisław – jako jedyny z rodzeństwa poszedł w ślady ojca i został ortopedą. Od wielu lat mieszka na stałe i pracuje w Niemczech.
„Moją głęboką ambicją życiową jest to, aby mój dorobek naukowy nie został zaprzepaszczony lecz kontynuowany i rozwijany przez innych” mówił Stanisław Konzal w wywiadzie udzielonym „Nowinom Raciborskim” w styczniu 1993 roku. Opowiadał wtedy o planach powołanego do życia Stowarzyszenia Likwidacji Inwalidztwa Narządu Ruchu metodą „R”, dzięki któremu w Kuźni Raciborskiej miał powstać duży ośrodek ortopedii. Sam zabiegał o środki finansowe na dokumentację budynku po byłych koszarach. Był tytanem pracy, ale i optymistą. Zawsze powtarzał, że jeśli miałby zginąć to jak dobry koń w biegu. I tak się stało. Zmarł nagle 1 lutego 1994 roku i zgodnie z życzeniem został pochowany na cmentarzu Jeruzalem w Raciborzu. W lipcu 2012 roku dołączyła do niego żona Alina.
Katarzyna Gruchot
Stanisław Konzal (1927 – 1994) lekarz ortopeda traumatolog, dr hab. n. med., współtwórca systemu stabilizacji zewnętrznej „R”, prof. nadzw. Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach