Bibliotekarz z adrenaliną
Dzieciństwo spędził na hali sportowej. Mama – trener koszykówki, tato – trener siatkówki. Zamiłowanie do sportu i przygody odziedziczył po nich. Po adrenalinę potrafi zajść wszędzie, nawet jeśli wiązałoby się to z zawiśnięciem na linie 1,5 km nad ziemią, czy przejażdżką rowerem przez przełęcz Val di Una. Człowiek nieustraszony – Grzegorz Kawalec.
– Z zawodu jesteś bibliotekarzem. To praca odprężająca, nieprzynosząca raczej większych uniesień. Czy jazda na rowerze daje ci adrenalinę, której nie masz na co dzień?
– Widzę, że stereotyp bibliotekarza będzie się jeszcze bardzo długo za nami ciągnął (śmiech). Kilka razy spotkałem się z opinią: „Ty to masz fajnie! Siedzisz sobie w bibliotece, w której jest cicho, ciepło i jeszcze Ci za to płacą!”. Muszę jednak zaznaczyć, że nie pracuję na stanowisku bibliotekarza, a w dziale promocji, w którym staram się zmieniać wizerunek osób pracujących w bibliotece. To nieprawda, że praca w bibliotece nie dostarcza adrenaliny. Pamiętam sytuację, w której miałem odebrać z dworca w Katowicach znanego aktora – Olgierda Łukaszewicza, legendę polskiego kina. Jeszcze w domu zacząłem lamentować: „Jezu?! O czym ja z nim będę rozmawiał w samochodzie?! Nie zdołam wykrztusić ani jednego słowa!”. Na szczęście udało się, choć nie ukrywam, że zarwałem noc, przygotowując się do tej rozmowy (śmiech).
– Która z książek najlepiej cię charakteryzuje?
– „Zew Lodu” Simone Moro. Czytając tę pozycję, odnosiłem wrażenie, jakby ktoś zapisywał to, co skrywam w swojej duszy. Takie samo podejście do życia. Te same wartości. Nie będę streszczał fabuły, bo nie o to tutaj chodzi. Może moja enigmatyczna wypowiedź na tyle kogoś zainteresuje, że sięgnie po ten egzemplarz, by również odnaleźć w nim cząstkę siebie.
– Kiedy zaczęła się twoja przygoda z rowerem górskim?
– Stosunkowo późno, bo w wieku 30. lat, gdy wybrałem się z kolegami na przejażdżkę rowerową, jak mi zakomunikowali „po lasach”. W życiu bym nie przypuszczał, że w Raciborzu jest tyle ciekawych tras. Wtedy mnie dopadło. Dwa, trzy razy w tygodniu wyjeżdżaliśmy z ekipą do lasów na Brzeziu, Pogrzebieniu i Lubomi. Miałem to szczęście, że w grupie mieliśmy specjalistę od mechaniki rowerowej – Boba. To on wprowadzał nas w świat rowerów, pokazując, co warto kupić, jak komponować poszczególne części roweru, by stworzyć dla siebie najlepszy model.
– Jaki jest Twój największy sukces w tej dyscyplinie?
– Po dwóch latach od zakupu roweru górskiego zrobiłem chyba jedną z najbardziej szalonych rzeczy w moim życiu. Przeglądając wieczorem strony internetowe, natknąłem się na informację o najtrudniejszym wyścigu etapowym w Polsce – Transcarpatii. To była ówczesna ikona etapówek. Wyścig trwał cały tydzień, codziennie od 9.00 do 19.00 szlakami górskimi. Kto nie przyjechał na czas, odpadał z wyścigu. Od Ustronia do Baligrodu 560 km i 14 000 różnicy poziomów! W wyścigu można było uczestniczyć tylko w parach, więc wybór padł na mojego przyjaciela Zygiego. Nie pytając o zgodę, zgłosiłem nas do wyścigu i zakomunikowałem mu, że start jest za 7 miesięcy, więc ma czas, by się przygotować (śmiech). Nadszedł w
końcu ten dzień. Stanęliśmy na starcie w międzynarodowej obsadzie: Francja, Australia, Austria, Czechy i wiele innych. Naszym celem było ukończenie wyścigu, obojętnie na którym miejscu. Po pierwszym etapie, który miał 76 km i ponad 3000 różnicy poziomów, 60% uczestników nie zmieściło się w limicie i odpadło z klasyfikacji! Ciekawostką jest to, że jak dojeżdżaliśmy z Zygą do mety któregoś z etapów, Francuzi byli już wyspani i po masażach, a ich mechanicy pracowali nad ich rowerami (śmiech). Po tygodniu tej cudownej przygody stanęliśmy na mecie jako zwycięzcy – nie w klasyfikacji, ale wygrani z własnymi słabościami, obawami i strachem przed nieznanym.
– W jakich zawodach można było cię jeszcze spotkać?
– Brałem udział w Adventure Race. To 180 km biegu, jazda na rowerze, kajaki oraz wspinaczka skałkowa. Formuła imprezy była podobna do tej, o której przed chwilą wspominałem. W drużynie startują dwie osoby. Na mecie nie może być między nami różnicy nawet o dwie minuty! Wyścig rozpoczął się dość niespodziewanie: po odprawie „zapakowano” nas do autobusów i wywieziono w nieznane nam miejsce.
Gdy otworzono drzwi, ktoś krzyknął: „start!”. Po 26. godzinach byliśmy na mecie...
– Jak przygotowujesz się do wyścigów?
– Nie mam specjalnych programów. Jestem świadom swego organizmu, a to bardzo ważne, gdy uprawia się jakikolwiek sport. Wiem, kiedy mam się wycofać, a kiedy pozwolić sobie na „wyżyłowanie”. Dzięki temu unikam cięższych kontuzji, chociaż czasami się zdarzają. Biegam z kolegami z grupy outdoorowej, a jeśli nie mają czasu, zabieram psa. Do tego dochodzą regularne treningi siatkówki dwa razy w tygodniu. Jednak największe korzyści przynosi mi dojazd do pracy na rowerze przez cały rok (śmiech).
– Jakich rad udzieliłbyś początkującym rowerzystom?
– Nie bać się marzyć i bawić się tym, co się robi. Tylko tyle i aż tyle. Sprzęt nie jest tutaj najważniejszy. To nie on przynosi radość z uprawnianej dyscypliny.
– Góry są twoją kolejną miłością. Uprawiasz wspinaczkę w Alpach, prowadzisz grupę outdoorową survival, a oprócz tego przeprowadzasz prelekcje i prezentacje o górach w szkołach. Skąd wzięło się to zamiłowanie?
– Za namową kolegów przełamałem swoje lęki i obawy przed wspinaczką w Alpach. Ta przygoda dostarcza mi wiele satysfakcji. Chodzimy po drogach ubezpieczonych typu Via Ferrata i zapewniam: nie ma nic piękniejszego, jak zawisnąć 1,5 km nad ziemią na pionowej ścianie z dala od wszystkiego. Jest tylko tu i teraz! Nie masz w głowie żadnych negatywnych myśli, bo musisz skupić się nad kolejnym krokiem, kolejnym posunięciem. Zresztą zarówno kolarstwo górskie, jak i wspinaczka, charakteryzują się tym, że wymagają całkowitej koncentracji! Tu nie ma czasu na nic innego. Mózg wchodzi w inny tryb i pracuje na najwyższych obrotach. Jest jednak jeden problem. Tych przeżyć nie da się opisać. Wielokrotnie starałem się przelać na papier to wszystko, co zobaczyłem. Słowo nie jest jednak w stanie oddać tej mistyczności, która towarzyszy człowiekowi w górach. Inaczej jest z obrazami. One potrafią rozbudzić wspomnienia, dlatego podczas prelekcji o górach pracuję z prezentacjami z wypadów, dzięki którym mogę za każdym razem przeżywać na nowo te przygody.
– Do twoich pasji należy także gra w siatkówkę. Opowiedz coś o tym.
– W siatkówkę gram od podstawówki. W lidze raciborskiej jestem już 21 lat. Zawsze gdy wychodzę na boisko, zostawiam kawał zdrowia (dosłownie). Największym przeżyciem i niezapomnianą chwilą było otrzymanie z rąk Sebastiana Świderskiego nagrody dla najlepszego zawodnika drużyny. Sebastiana, którego zawsze oglądałem w telewizji i podziwiałem za waleczność. Teraz stał obok i wręczał mi nagrodę… Magiczna chwila.
– Ukończyłeś kurs ratownictwa medycznego. Mając na uwadze twój aktywny tryb życia, nie powinno nas to dziwić. Czy chęć niesienia pomocy innym jest twoim kolejnym powołaniem
– Kończyłem ten kurs wraz z kolegami po to, aby zapewnić podstawowe umiejętności ratownicze nie tylko nam, ale i innym potrzebującym na szlaku. Nie raz mieliśmy okazję, aby sprawdzić swe umiejętności, gdy któryś z nas wywrócił się rowerem w górach, ale nie będę o tym mówił, bo żona nie puści mnie na kolejne szaleństwo. Od kiedy mamy ukończone szkolenie, jesteśmy przygotowani na każdą sytuację (tak nam się wydaje).
– Twoje największe marzenie to…?
– Sam jestem ciekaw, co teraz wymyślimy. Marzenia się spełniają, trzeba tylko zrobić pierwszy krok – wyjść z domu. Na razie przygotowujemy się na wyjazd do Austrii i pokonanie kultowej trasy Grossglocknerstrasse. Na pewno nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Tak wiele jest jeszcze do zrobienia i zobaczenia…
R.B