Teresa Pawłowska - Sybiraczka wśród Ślązaków
Dwa razy w życiu spełniły się jej marzenia. Pierwsze jeszcze za czasów Syberii, gdy zamiast spódnicy uszytej z koca dostała zwiewną sukienkę w kwiatuszki, o której śniła przez wiele lat. Drugie, bardziej dorosłe, dotyczyło mieszkania w kamienicy przy ulicy Staszica. Pani Teresa, która przez wiele lat pozbawiona była domu, spędziła w nim 60 lat.
Sukienka w granatowe kwiatki
„Syberia to nazwa geograficzna. Dla Anglika czy Francuza oznacza pewien obszar ziemi pokryty tajgą, który należy do Azji. Polakowi ta nazwa nie kojarzy się jedynie z pojęciem geograficznym. Dźwięczy w niej to, co dla Anglika czy Francuza znaczy Golgota. Jeżeli ktoś mówi Golgota, to nie ma na myśli kształtu góry, jej piękna, lecz grozę. Golgota kojarzy się z cierpieniem człowieka niewinnego, skazanego na śmierć” – pisała Teresa Pawłowska w swoich wspomnieniach.
Na Syberię trafiła mając zaledwie osiem lat. Renia, bo tak mówiło się do niej w domu, urodziła się 4 kwietnia 1932 roku we Włodzimierzu Wołyńskim, skąd cała rodzina została zesłana do Kostosuowa w obwodzie swierdłowskim. Starszy brat pani Teresy zaciągnął się do armii Andersa, rodzice pracowali przy wyrębie lasu a ona zajmowała się młodszym o pięć lat bratem Bolesławem. Ojciec, wykończony ciężką pracą zmarł mając zaledwie 42 lata. – Mieszkaliśmy w tajdze, a do najbliższego miasta było 35 kilometrów. Była straszna bieda. Za wyrąb lasu tata dostawał 18 rubli na miesiąc, a bochenek chleba na czarnym rynku kosztował 300 rubli. Nie mieliśmy żadnych zabawek, ani ubrań, więc mama uszyła mi ręcznie spódnicę z amerykańskiego koca, który dostaliśmy z darów. Była ciężka i twarda, a moim dziecięcym marzeniem była taka lekka i zwiewna, która będzie fruwała na wietrze. Kiedyś mama posłała mnie do pani Strójwąsowej, krawcowej, która na Syberię wzięła ze sobą maszynę do szycia. Na miejscu okazało się, że czeka tam na mnie rozkloszowana, biała sukieneczka w granatowe kwiatuszki. Zaniemówiłam i myślałam, że z wrażenia serce mi pęknie. Nie wiem jak mama to zrobiła, ale udało jej się spełnić moje największe marzenie, do którego się nikomu nie przyznałam – wspominała po latach pani Teresa.
We wrześniu 1944 roku rodzina została przesiedlona na Ukrainę, a w 1945 roku przyjechała do Polski. Pani Teresa nigdy nie opowiadała o swoich przeżyciach koleżankom, bo mówienie o zsyłce na Syberię było w tamtych czasach niebezpieczne. Stracone lata dzieciństwa postanowiła jednak nadrobić, zapisując się do harcerstwa, zespołu wokalnego i tanecznego. Swoją przyszłość związała z pielęgniarstwem. Po skończeniu Państwowej Szkoły Pielęgniarstwa w Bydgoszczy, z nakazu pracy dostała się w 1952 roku do Raciborza, gdzie rozpoczęła pracę w szpitalu.
Natonkany hantuch
Pracę rozpoczęła od razu jako oddziałowa na pediatrii. Nie miała ona jeszcze wtedy swojego ordynatora, tylko dwóch dochodzących na zmianę lekarzy z oddziału wewnętrznego: Józefa Buzka i Zygfryda Kryskę. – Nie znałam nawet słowa po śląsku, więc nie było mi łatwo dogadać się z małymi pacjentami.
Woła mnie kiedyś jeden z nich i mówi: siostro, natonkajcie mi hantuch, a ja nie miałam pojęcia, że mu chodzi o namoczenie ręcznika. Innym razem dziecko prosi: jo chca lulać, więc przekonana o tym, że chce mu się spać, mówię, a lulaj sobie, lulaj i mi nalulało do łóżka – wspominała pani Teresa podczas naszego spotkania tuż przed jej śmiercią. Opowiadała też o chórze prowadzonym przez siostrę Nemezję, która pełniła funkcję oddziałowej chirurgii połączonej z ortopedią oraz o zespole muzycznym składającym się z pielęgniarek. – Zespół miał swoje stroje: białe bluzki, kolorowe spódnice i czerwone korale, które zakupiłam dla wszystkich dziewczyn w Katowicach. Miałyśmy ludowy repertuar, a do naszych piosenek przygrywał nam na skrzypcach dyrektor administracyjny szpitala Józef Kasiuchnicz, późniejszy przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej. Próby miałyśmy w świetlicy po godzinach pracy, a bez naszego zespołu nie mogła się odbyć żadna akademia – relacjonowała pani Pawłowska.
Oprócz pracy społecznej pani Teresa wspominała też organizowane dla personelu szpitala wycieczki, które odbywały się najdalej do Jastrzębia-Zdroju ciężarowym samochodem, w którym zamontowano ławeczki. Wystarczyło mieć własny prowiant, koc i dużo dobrego humoru. – Czasy były biedne. Pierwszy płaszcz, który sobie kupiłam po przyjeździe do Raciborza musiałam spłacać przez dziesięć miesięcy. Na kino mogłam sobie pozwolić raz w miesiącu, bo bilety były bardzo drogie, ale wtedy wszyscy byliśmy biedni, więc lekarze też nie wywyższali się. Chodzili z nami do parku na ślizgawkę, latem pływaliśmy na kajakach, tworzyliśmy fajną wspólnotę – opowiadała.
Pani Pawłowska pracowała w raciborskim szpitalu, gdy kierowali nim kolejno Antoni Ciemborowicz, Stanisław Ziębicki, Stefan Roszczakowski i Gizela Pawłowska. – Pracowałam z wieloma dyrektorami, ale najmilej wspominam doktora Ciemborowicza. Był bardzo wymagającym lekarzem, przywiązującym ogromną wagę do aseptyki. Gdy zdarzała się jakaś epidemia to nawet baseny kazał wygotowywać. Nikt postronny nie mógł wchodzić na oddział, wszystko musiało być wykrochmalone i wyprasowane – tłumaczyła pani Pawłowska i chwaliła lekarzy, z którymi na początku lat pięćdziesiątych pracowała. – Tamte czasy wymagały od nich wszechstronności i pracowitości. Ze szpitala biegli przyjmować w przychodni, a ponieważ oddziały były często łączone, doktor Buzek musiał przyjmować pacjentki na ginekologii, doktor Ciemborowicz zakładał gips, a doktor Kryska leczył dzieci. Byli przy tym ludźmi niezwykle skromnymi – tłumaczyła.
Podczas swojej pracy pielęgniarskiej pani Teresa dostała odznakę wynalazcy, a w czasopiśmie „Pielęgniarka i położna” ukazał się na ten temat obszerny artykuł. – W czasach kiedy zaczynałam pracę nie było podnoszonych łóżek, więc zaprojektowałam pasy, przymocowane do dolnej części łóżka, dzięki którym obłożnie chory mógł odpoczywać w pozycji siedzącej. Zrobili mi je pracownicy przyszpitalnego warsztatu. W Warszawie przyznali tylko dwie nagrody – mnie i okulistce Ariadnie Gierek – wspominała.
Szkoła pielęgniarek
W 1958 roku na kilkanaście lat pani Teresa odeszła do Zasadniczej Szkoły Asystentek Pielęgniarskich, gdzie pracowała jako instruktorka. Placówką, która mieściła się w budynku przy ul. Warszawskiej zarządzała wtedy Lucyna Kowalczyk. – Teren szkoły był ogromny, bo wokół niej nie było jeszcze budynków, które wybudowano później. Pamiętam, że z okazji Dnia Dziecka urządziliśmy na terenie szkoły imprezę dla dzieci Cyganów mieszkających w parterowych barakach na rogu ulicy Opawskiej i Ogrodowej, gdzie dziś stoją bloki. Inne dzieci miały organizowane takie imprezy w zakładzie pracy jednego i drugiego rodzica, a te cygańskie nie znały takiego święta. Z pomysłem poszłam najpierw do ich króla. Przyjął mnie bardzo serdecznie i grzecznie. Od razu się zgodził, bo go moja propozycja szczerze ucieszyła. Byłam przekonana, że odwiedzi nas kilkanaście dzieci, bo zazwyczaj tyle widziałam wokół ich osiedla, ale gdy przyszłam 1 czerwca do pracy, czekała na mnie ponad setka dzieciaków ściągniętych z całej okolicy. Ktoś pobiegł po dodatkowe pączki i herbatę, bo nie spodziewaliśmy się takiego tłoku. Muszę przyznać, że zachowywali się bardzo grzecznie. Pięknie śpiewali i tańczyli, a potem wszyscy kłaniali mi się na ulicy – opowiadała pani Pawłowska, która dla swoich podopiecznych ze szkoły asystentek prowadziła kurs tańca i kurs śpiewu. Była też spikerką miejskiego radiowęzła, w którym prowadziła pogadanki m.in. na temat pielęgnacji dzieci oraz ławnikiem w sądzie, gdzie pracowała ponad 30 lat.
Do szpitala wróciła za czasów dyrektor Gizeli Pawłowskiej, by zostać przełożoną pielęgniarek. – Wszyscy z kierownictwa musieli należeć do partii, więc ja, jako przełożona pielęgniarek też tam byłam. Skończyłam nawet WUML (Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu-Leninizmu). Wspominam tę edukację bardzo miło. Zajęcia odbywały się w piątki na terenie komitetu. Miałam wtedy wolny dzień, a tam znajdował się bardzo dobrze zaopatrzony kiosk. Nie dość, że kupowałam tam pasztety, kiełbaski i słodycze dla dzieci, to jeszcze byłam zawsze wcześniej w domu. Bardzo mi to odpowiadało – mówiła pani Pawłowska.
3 kwietnia 1967 roku z inicjatywy Teresy Pawłowskiej przy raciborskim szpitalu utworzono koło terenowe Polskiego Towarzystwa Pielęgniarskiego. W pierwszym zarządzie koła znalazły się: Joanna Wrzód (przewodnicząca), Gertruda Krzykała (zastępca), Leonarda Szymborska (skarbniczka), Krystyna Ryczkowska (sekretarka), oraz Teresa Pawłowska i Brygida Kuś (członkinie). Oprócz działalności szkoleniowej koło założyło teatrzyk kukiełkowy dla chorych dzieci, który wystawiał w szpitalu bajki, a w świetlicy organizowało zabawy andrzejkowe, karnawałowe, sylwestry i spotkania z ciekawymi ludźmi.
Ze szpitala odeszła w 1973 roku, rozpoczynając pracę w poradni odwykowej, którą prowadziła najpierw przy ul. Zborowej, a potem Słonecznej, aż do emerytury. – Byłam tam jedyną pielęgniarką, oprócz mnie pracował jeszcze psycholog Jacek Wójtowicz i dojeżdżający z Branic Edward Puła. To była syzyfowa praca. Podawaliśmy uzależnionym pacjentom esperal w tabletkach, a oni szli do toalety i je od razu zwracali. Dla ich dzieci organizowaliśmy wyjazdy do Wisły, a dla ich rodzin spotkania w klubie AA – wspominała Teresa Pawłowska, która w służbie zdrowia przepracowała 42 lata.
Po przejściu na emeryturę włączyła się w pracę społeczną Związku Sybiraków w Raciborzu. Zmarła 28 grudnia 2017 roku w swoim mieszkaniu przy ul. Staszica. Spoczęła na cmentarzu Jeruzalem nieopodal pomnika poświęconego Sybirakom, który powstał z jej inicjatywy i według jej projektu.
Katarzyna Gruchot