Brygida Kuś, mikołajka z raciborskiej pediatrii
Nie znała słowa „odpoczynek”, nigdy nie była na wakacjach i w ciągu 36 lat pracy w szpitalu tak bardzo angażowała się w pomoc innym, że zupełnie zapomniała o sobie. Ale raciborzanie nie zapomnieli o siostrze Brygidzie.
Gdzie diabeł nie może tam Brygidę pośle
Rodzina Piegzów pochodziła z Tłumostów, gdzie 24 września 1935 roku przyszła na świat ich pierwsza córka Brygida. Pan Józef był pracownikiem kolei a jego żona Anna zajmowała się dziećmi: dwoma starszymi synami, którzy zginęli podczas wojny, Brygidą oraz jej młodszą siostrą. – Dziadek tuż po wojnie został aresztowany i osadzony w obozie w Świętochłowicach. Nigdy stamtąd nie wrócił, a poszukiwania mamy nic nie dały. Do tej pory nie wiemy jak zginął i gdzie został pochowany. Babcia, która razem z najmłodszą córką wyjechała po wojnie do Niemiec zmarła kilka miesięcy po moich narodzinach, więc też nie zdążyłem jej poznać – tłumaczy syn pani Brygidy, Paweł Lasak. Kiedy skończyła się wojna jego mama miała 10 lat i kilka klas niemieckiej szkoły powszechnej za sobą. – Kiedy była dziewczynką występowała razem z mamą w istniejącym przy parafii teatrzyku. Potem musiała się nauczyć od podstaw języka polskiego, którym nigdy nie władała. Opowiadała, że trafiła na wyrozumiałego nauczyciela, o którym mówiła „pan Guter” – wspomina syn.
W 1952 roku pani Brygida skończyła kurs młodych pielęgniarek, organizowany przez PCK w Raciborzu. Zaraz po nim dostała etat w szpitalu w Głuchołazach, gdzie pracowała przez rok jako młodsza pielęgniarka. W styczniu 1954 roku zaczęła się jej przygoda z oddziałem pediatrycznym raciborskiego szpitala. 19-letnia Brygida na początku dojeżdżała z rodzinnych Tłustomostów do Raciborza na rowerze. Od razu poczuła się tu jak w domu, bo takich młodych i niedoświadczonych zawodowo dziewczyn ze Śląska było wiele, a przy szpitalu siostry boromeuszki prowadziły gospodarstwo, w którym dziewczyna ze wsi lubiła pracować.
Było jej wszędzie pełno, a swoimi pomysłami potrafiła zarazić innych. Po pewnym czasie dyrekcja szpitala przydzieliła jej na poddaszu niewielki pokoik. – Najpierw zamieszkałyśmy nad pralnią, od podwórka, a potem wygospodarowano dla pielęgniarek trzy pięcioosobowe pokoje w kondygnacji, którą zajmowały siostry zakonne. Starsza ode mnie o rok Brygida była osobą bezkonfliktową. Nigdy nie słyszałam, żeby się z kimś pokłóciła. Można jej było wszystko powiedzieć i zawsze zachowała to dla siebie. Potrafiła być jednak uparta i w szpitalu często się mówiło, że gdzie diabeł nie może, tam pośle Brygidę – wspomina pielęgniarka Gothalma Hajdacz.
Pierwszym pomysłem młodej pielęgniarki były szpitalne mikołajki. – Co roku przebierała się w kostium i rozdawała dzieciom prezenty. Na początku to były imprezy organizowane w naszej świetlicy dla dzieci pracowników służby zdrowia. Potem Brygida zaczęła przygotowywać paczki dla małych pacjentów, leżących na pediatrii i innych oddziałach szpitala. W czasach kryzysu chodziła do zakładów pracy i prosiła o wsparcie. Zawsze potrafiła znaleźć jakichś sponsorów, bo Brygidzie trudno było odmówić – wspomina laborantka Helena Porydzaj i dodaje, że pani Brygida zaczęła być mikołajem w latach 50. i pozostała nim jeszcze przez wiele lat, będąc już na emeryturze i dojeżdżając do nowego szpitala przy ul. Gamowskiej.
Syn pani Brygidy wspomina, że mama często korzystała z darów, które w czasach kryzysu dostawał z zagranicy Kościół. – Mama doskonale znała księży z parafii WNMP w Raciborzu, bo obsługiwali szpitalną kaplicę, którą się zajmowała. Organizowała w niej często wieczorami chrzty, albo I Komunie Św. dla dzieci, których rodzice, ze względu na zajmowane stanowisko, musieli się z tym kryć. Miała doskonałe relacje z księdzem Pieczką i jego mamą, więc gdy potrzebowała dla biednych paczki żywnościowe, zawsze mogła liczyć na pomoc ze strony duchownych – podsumowuje Paweł Lasak.
Oddział pachnący babką
W marcu 1956 roku pani Brygida wyjechała do Warszawy na półroczny specjalistyczny kurs z zakresu pielęgniarstwa pediatrycznego, który 15 września 1956 roku zakończyła pomyślnie zdanym egzaminem państwowym. Kiedy Teresa Pawłowska odeszła ze szpitala do pracy instruktorskiej w Zasadniczej Szkole Asystentek Pielęgniarstwa, pani Brygida od 1 września 1958 roku zaczęła pełnić funkcję oddziałowej. Rok później pierwszym ordynatorem pediatrii został Jan Koczenasz, który w jej osobie znalazł nieocenioną pomoc. – Od razu została jego prawą ręką i najbardziej zaufaną osobą. Dbała o ten oddział, jak o własny dom, a swoją postawą mobilizowała do pracy wszystkie pielęgniarki. Jak Brygida zarządziła kąpiel dzieci, to wszystkie dziewczyny za nią szły. Zawsze cieszyła się u nich ogromnym szacunkiem, bo podczas gdy inne oddziałowe lubiły wydawać dyspozycje, jej nigdy nie zależało na żadnych funkcjach. Ona najlepiej sprawdzała się w zwykłej, codziennej pracy – tłumaczy Helena Porydzaj.
Mimo swego umiłowania do pracy u podstaw, pani Brygida skończyła w 1967 roku zorganizowany w Białymstoku kurs dla pielęgniarek oddziałowych. Funkcję tę pełniła do 1973 roku, kiedy zastąpiła ją Elżbieta Rogalska. – Na pediatrii panowała rodzinna atmosfera. Często pachniało świeżą babką, którą przynosiła z domu nasza oddziałowa, albo innymi wypiekami, których autorem był doktor Koczenasz. Oboje lubili pichcić i swoje ciasta często przynosili do szpitala. Mieli też drugą wspólną cechę: zawsze mogliśmy się im zwierzyć, bo potrafili wysłuchać i dobrze doradzić – tłumaczy pani Elżbieta. Kiedy zaczynała pracę w raciborskim szpitalu, na pediatrii było wiele asystentek, które nie mogły wykonywać wszystkich czynności. – Brygida tak się przyzwyczaiła do tego, że wszystko robi sama. Przez wiele lat musiała osobiście rozkładać leki, robić zastrzyki i nikogo do tego nie dopuszczała. Była pielęgniarką z powołania. Pomagała wszystkim, którzy się o to do niej zwrócili, dlatego często biegała na inne oddziały, choć nie należało to do jej obowiązków – opowiada Elżbieta Rogalska i dodaje, że jej szefowa całe życie poświęciła innym, w ogóle nie dbając o siebie.
Dla pani Brygidy szpital był
zawsze na pierwszym miejscu. – Jak w którejś z sal było zimno, to potrafiła wziąć z domu grzejnik, a jak nie wystarczył jeden, to za własne pieniądze kupiła drugi i go przyniosła na oddział. Pamiętam, jak wiele razy przybiegały po nią w nocy do domu pielęgniarki i jak rzucała pracę w polu, bo był telefon ze szpitala. Kiedyś odświętnie ubrani musieliśmy zrezygnować z wesela, bo mama była potrzebna w pracy. Szpital to było jej całe życie – opowiada pan Paweł.
Przyzwyczajona do ciągłej pracy w ruchu, nawet podczas spotkań z koleżankami nie potrafiła spokojnie usiedzieć. – Przyjaźniłyśmy się we cztery. Była Anka Lepiorz, Klara Frysz, ja i Brygida. Robiłyśmy sobie prezenty na urodziny, spotykałyśmy się po pracy i gdy siedziałyśmy jeszcze przy kawie to ona już zbierała naczynia, żeby je pomyć w kuchni. Roznosiła ją energia – mówi Helena Porydzaj.
Nie znam słowa „odpoczynek”
Pani Brygida zawsze szukała ciepła i marzyła o rodzinie, której przy sobie nie miała. – Robiła prezenty dzieciom mojej siostry, opiekowała się moją córką Kasią, gdy ta leżała na oddziale położniczym, a naszą mamę potrafiła obdarować w szpitalu bukietem róż. Wielu ludziom bezinteresownie pomagała, ale w życiu prywatnym jej się nie układało – mówi pani Helena. Po zawartym w maju 1964 roku małżeństwie z Leonem Kusiem, pani Brygidzie zostało tylko nazwisko, którego do końca życia używała. Związek bardzo szybko się rozpadł, ale mimo rozwodu przez wiele lat opiekowała się swoimi teściami, a po ich śmierci, dbała o ich groby.
W latach 70. poznała w szpitalu Ryszarda Lasaka. – Ojciec był starszym od mamy o 20 lat rolnikiem. Kiedy jego pierwsza żona zginęła w wypadku samochodowym, został sam na gospodarstwie w Krzyżanowicach. Rodzice pobrali się w 1974 roku i niedługo potem ja urodziłem się – opowiada pan Paweł. Dla jego mamy praca była zawsze najważniejsza, więc nie przyznała się nikomu w szpitalu, że jest w ciąży. – Była postawną kobietą i nosiła zawsze szerokie fartuchy, więc nikt się nie zorientował, że spodziewa się dziecka. Pracowała dosłownie do ostatnich chwil, po czym wyszła z oddziału i poszła na porodówkę urodzić Pawełka – mówi ze śmiechem pani Helena.
Mimo, że Paweł był jedynym i wymarzonym synem pani Brygidy, nigdy nie starała się go niańczyć. – Niczego mi w życiu nie brakowało, ale mama wychowywała mnie na twardego faceta. Jak byłem chory to aplikowała mi witaminy, gorącą herbatę i musiałem iść do szkoły. Od początku uczyła mnie tego, że jak w życiu chcę coś mieć, to muszę sobie na to zapracować. Miała cechy przywódcy, który lubi sobie podporządkowywać innych i w tym względzie nie miała ze mną łatwo. Nie akceptowała żadnej mojej dziewczyny, bo chciała żebym został księdzem. W końcu musiała się pogodzić z tym, że nic z tego nie będzie, bo ożeniłem się i mam czwórkę dzieci – opowiada Paweł Lasak.
Odkąd pani Kuś założyła rodzinę, swoje życie dzieliła na dwa domy: jeden był w Krzyżanowicach, gdzie miał gospodarstwo jej mąż, a drugi przy ul. Bema w Raciborzu, gdzie na co dzień mieszkała z synem i skąd miała blisko do pracy. – Była bardzo ambitna. Chciała wszystkim udowodnić, że sama potrafi do czegoś dojść i to jej się udało. Przez wiele lat odkładała pieniądze na mieszkanie w Raciborzu i musiała bardzo oszczędzać. Pamiętam, że w parku zbierała często puste butelki, a gdy jechaliśmy ze szpitala na jakąś wycieczkę, to my szliśmy na obiad do restauracji, a Brygida zostawała w autokarze i jadła przywiezione z domu kanapki – wspomina Helena Porydzaj.
Praca wypełniała jej całe życie. – Mama nie znała słowa – odpoczynek. Jak nie dyżurowała w szpitalu, to pomagała ojcu w gospodarstwie. Nigdy nie była na wakacjach i nawet na emeryturze, na którą przeszła w grudniu 1989 roku nie miała czasu dla siebie, bo zaangażowała się w pracę na rzecz parafii WNMP – tłumaczy Paweł Lasak. 28 kwietnia 2015 roku za szczególne osiągnięcia na polu działalności dobroczynnej i społecznej jego mama otrzymała medal im. ks. prałata Stefana Pieczki. Jeszcze dwa lata temu brała udział w przygotowaniach do święta Bożego Ciała, w których udzielała się od lat 60. – Na co dzień opiekuję się dziewięcioma ołtarzami w kościele farnym. Jestem zdrowa jak rybka, bo jak się pracuje dla Boga i człowieka to chorować nie ma kiedy – opowiadała podczas pracy. Dziś jest pensjonariuszką Zakładu Pielęgnacyjno-Opiekuńczego w Krzanowicach. Nie pamięta już tego, jak wiele zrobiła dla raciborzan, ale raciborzanie pamiętają kim była dla nich Brygida Kuś.
Katarzyna Gruchot