Antoni Zwaka doktor od wysłuchania pacjenta
Jak to jest być pacjentem, doświadczył na własnej skórze, dlatego zawsze uważał, że tak jak u zarania sztuki lekarskiej, tak i dzisiaj podmiotem działania lekarza jest szukający pomocy człowiek. A internista to lekarz, który musi go przede wszystkim wysłuchać.
Indianin bywa głodny
Gdyby nie przebyta przed maturą gruźlica, nigdy nie pomyślałby o medycynie. Podczas długiej rekonwalescencji coś trzeba było jednak robić, więc młody Antoni skupił się na lekturze podręczników do chemii, które pożyczał od kolegi Józefa Gorywody, brata późniejszego wiceprezesa Rady Ministrów – Manfreda. W ogrodzie za domem, pod czułym okiem mamy, powracał do zdrowia wzbogacony o wiedzę, która przydała się podczas egzaminów na studia. – Właściwie to powinienem się uczyć w Łodzi, ale moje dokumenty odesłano do Poznania, więc w październiku 1953 roku rozpocząłem edukację na poznańskiej Akademii Medycznej. Wszystkich nas zbadano i prześwietlono, więc gdy tylko zobaczono zmiany w moich płucach, zamiast do akademika dostałem przydział do półsanatorium przeciwgruźliczego, w którym mieszkałem do końca studiów. Pokój dzieliłem z Koreańczykiem, który tak bardzo chciał zostać w Polsce, że przez pewien czas ukrywał się na Dolnym Śląsku. W końcu odesłali go do kraju, ale przez pewien czas mieliśmy jeszcze ze sobą kontakt – opowiada doktor Zwaka.
Dla młodego chłopaka ze wsi wyjazd do wielkiego miasta był sporym wyzwaniem. Pochodził z Łanów, gdzie jeszcze przed wojną rodzice kupili dom. Karol Zwaka otworzył przy nim warsztat ślusarski, a jego żona Magdalena dojeżdżała do Raciborza, gdzie znalazła pracę w jadłodajni przy ul. Odrzańskiej. W Łanach, 31 sierpnia 1934 roku, przyszedł na świat ich najstarszy syn Antoni, pięć lat później Karol, a w 1941 roku córka Barbara. W pierwszych dniach września 1939 roku Karola wcielono do wermachtu, ale po szkoleniu w Mikołowie zamiast na front trafił do oddalonego od domu o 17 kilometrów Kędzierzyna, gdzie niemiecki koncern chemiczny IG Farben rozpoczął budowę zakładu produkującego izooktan. Po napaści Niemiec na Związek Radziecki pan Karol znalazł się na Kaukazie, ale koniec wojny zastał go w północnych Niemczech, gdzie dostał się do angielskiej niewoli. Do domu wrócił w 1947 roku. – Po wojnie mieliśmy z bratem bardzo dużo wolnego czasu, bo szkołę w Łańcach uruchomiono dopiero po dwóch latach. Spędzaliśmy go razem z innymi dziećmi na łąkach. My pasąc kozę, a oni inne zwierzęta. Braliśmy koce, z których robiło się namioty i bawiliśmy się w Indian. To był beztroski czas, który zakłócał nam jedynie głód. Pamiętam jak mama wysyłała mnie z bratem do wioski, by uprosić gospodarzy o chleb lub kilka ziemniaków. Wstydziłem się żebrać, bo wszyscy nas znali, więc chodziliśmy do sąsiednich Witosławic, gdzie za każdym razem wypychałem mojego młodszego brata, ale nie udało nam się niczego zdobyć. Ratowała nas fasola, która rosła w ogródku babci – wspomina pan Zwaka.
Kapitalista w polskim Komsomole
Po skończonej szkole powszechnej w Łanach, pan Antoni kontynuował naukę w liceum w Koźlu. – Wszystko za sprawą wspaniałego nauczyciela z podstawówki – pana Wolnego, który mimo moich słabych wyników w nauce widział we mnie potencjał i umówił mnie na spotkanie z dyrektorem tamtejszej szkoły średniej, panem Czerwińskim. Pojechałem z mamą, która świetnie mówiła po śląsku, bo ja z moją znajomością polskiego pewnie bym się nie dogadał – opowiada pan Antoni, który następne cztery lata spędził w internacie. – Wszyscy w klasie musieliśmy należeć do Związku Młodzieży Polskiej, więc i ja się tam z automatu znalazłem, choć nie na długo. Jeden z działaczy tej organizacji przejeżdżał kiedyś autobusem przez Łany i gdy zobaczył przy moim domu warsztat ślusarski ojca, uznał mnie za kapitalistę i jako zagrożenie dla systemu socjalistycznego z ZMP zostałem wyrzucony – tłumaczy pan Antoni i wraca wspomnieniami do końca wojny, gdy po raz pierwszy z powodu pracy taty, rodzina poczuła się zagrożona. – Kiedy zbliżali się Rosjanie, mama nie chciała uciekać. Ktoś doradził jej jednak, że gdy wejdą do wioski i zobaczą duży dom z warsztatem, to jako kapitalistów od razu nas rozstrzelają, więc ukryliśmy się w piwnicy niezamieszkałego domku, który stał w polu. Mój ojciec był zwykłym rzemieślnikiem, który całe życie pracował sam, a mimo to był dla nowego systemu zawsze niewygodny – podsumowuje pan Zwaka.
Epizod z przynależnością do najważniejszej wtedy w Polsce młodzieżowej organizacji socjalistycznej, wzorowanej na radzieckim Komsomole, mógł panu Antoniemu pokrzyżować plany ze studiami, ale najwyraźniej ktoś ten fakt przeoczył. – Trochę się bałem, że nie dostanę się przez to na medycynę, ale gdy zdałem pomyślnie egzaminy, od razu wciągnęli mnie na listę ZMP. Co więcej, zostałem nawet na naszym roku jego przewodniczącym. Najbardziej z tej sytuacji korzystał mój przyjaciel Kazimierz Barycki, późniejszy laryngolog w raciborskim szpitalu, który notorycznie nie pojawiał się na zebraniach, a ja mu zawsze wpisywałem obecność – wspomina ze śmiechem.
Mimo dość dużego reżimu, który obowiązywał w półsanatorium przeciwgruźliczym, pan Antoni znajdował czas na korzystanie z dobrodziejstw Poznania, bo przez cały okres studiów dostawał stypendium naukowe. – 900 złotych miesięcznie to były niezłe pieniądze, zważywszy na fakt, że pierwsza pensja, którą dostawałem w raciborskim szpitalu wynosiła 800 złotych. Zdawaliśmy egzaminy z marksizmu, a potem chodziliśmy z Kaziem odreagować do teatru satyryków – wspomina doktor Zwaka, który po pięciu latach nauki rozpoczął roczny staż na czterech najważniejszych oddziałach szpitalnych. Chirurgię, poznawał u prof. Romana Drewsa w Poznaniu, a internę, pediatrię i położnictwo w raciborskim szpitalu.
Jak się zadomowić w mieście
W Raciborzu przydały się panu Antoniemu znajomości mamy z okresu jej pracy w tym mieście, bo dzięki temu udało się załatwić kwaterę u jej znajomych, mieszkających przy placu Jagiełły. Kiedy w 1960 roku zaproponowano mu etat w szpitalu, jak wielu innych młodych lekarzy, zamieszkał na piętrze budynku administracji przy ul. Bema. Dwa lata później Miejska Rada Narodowa przydzieliła doktorowi Zwace kawalerkę przy ul. Różyckiego. – Moim sąsiadem był prowadzący księgarnię naukową przy ul. Odrzańskiej pan Mazurek, który załatwiał mi po znajomości różne książki, więc wspominam te czasy bardzo dobrze. Jak dla kawalera to mieszkanie w zupełności mi wystarczało, ale gdy wprowadziła się do niego moja żona i urodziło się nam dziecko, zrobiło się ciasno – tłumaczy pan Antoni.
Przyszłą żonę, Marię Błędowską, poznał w raciborskim szpitalu, gdzie pracowała jako laborantka. – Doktor Buzek uważał, że każdy internista powinien umieć zrobić pacjentowi podstawowe badania i właściwie je odczytać. Dlatego wszystkich swoich asystentów odsyłał w trakcie dyżurów do laboratorium. Rzadko który z nich tu docierał. Zazwyczaj chowali się gdzieś z gazetą w ręku, bo uważali to za stratę czasu. Jedynym przykładającym się do swoich obowiązków lekarzem był doktor Zwaka, który przychodził bardzo często i był bardzo pomocny. Widać było, że chce się czegoś nauczyć – mówi laborantka i przyjaciółka pani Marii – Helena Porydzaj.
Zwakowie pobrali się w 1962 roku, a rok później na świat przyszedł ich najstarszy syn Marek. Za sprawą przewodniczącego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej Romana Simona, rodzina otrzymała trzypokojowe mieszkanie przy ul. Opawskiej, w którym mieszkali do 1968 roku. Potem przeprowadzili się do domu wybudowanego przy ul. Warszawskiej 26, w którym pan Antoni zaczął przyjmować prywatnych pacjentów.
W 1972 roku rodzina powiększyła się o Tomasza, a dwa lata później o Pawła. – Ponieważ prowadziłem prywatną praktykę, nie mieliśmy szans na umieszczenie dzieci w żłobku, więc żona musiała zrezygnować z pracy zawodowej. To była wspaniała kobieta, łagodna i bardzo wyrozumiała. Dzieci zawsze twierdziły, że nie zasłużyłem sobie na taką żonę i chyba coś w tym było. Odeszła w grudniu 2017 roku. Przeżyliśmy razem 55 lat i bardzo mi jej brakuje – podsumowuje pan Antoni.
Wyszkolony personel to podstawa
Szefa raciborskiej interny, doktora Józefa Buzka, pan Antoni poznał jeszcze podczas stażu. Kiedy dostał etat, w latach 60. na oddziale wewnętrznym pracowali: Emanuel Jaszczołd, Józef Krężel, Maria Zaremba, Halina Kwaśnica, Renata Drożyńska, Józef Kalus i doktor Schuster, a współpracowali lekarze lecznictwa otwartego: Paweł Operskalski, Bednarski i Ernest Chroboczek. – Na nasz oddział trafiali wtedy chorzy na anginę, wrzody, czy kłębuszkowe zapalenie nerek, czyli choroby, które każdy internista jest dziś w stanie wyleczyć w domu, przepisując pacjentowi odpowiednie leki. Wtedy nie mieliśmy takich możliwości, bo nie dysponowaliśmy wieloma lekarstwami, nie znaliśmy też badań ultrasonograficznych, a większość diagnoz opierała się na naszej intuicji i doświadczeniu – mówi doktor Zwaka, który w 1972 roku w Klinice Nefrologicznej Akademii Medycznej we Wrocławiu obronił pracę doktorską.
Rok później zaproponowano mu objęcie funkcji ordynatora raciborskiej interny, którą pełnił przez pięć lat. – Wprowadziłem comiesięczne szkolenia dla personelu lekarskiego i pielęgniarskiego oddziału wewnętrznego, które sam prowadziłem. Moim pomysłem była też karta informacyjna, gdzie było miejsce na dane pacjenta, informacje o rozpoznanej chorobie i epikryzę. Inną nowością było stworzenie przy pokoju pielęgniarek oddzielonej oknem sali intensywnego nadzoru, gdzie przebywali pacjenci w ciężkim stanie, wymagający stałej opieki – wspomina doktor Zwaka, który oprócz pracy w szpitalu, przez dwadzieścia lat był również lekarzem zakładowej przychodni PSS Społem. – Przyjmowałem w niej codziennie od 7.00 do 8.00 rano pracowników spółdzielni, a pomagała mi pielęgniarka Renata Mamczyńska – dodaje.
W 1980 roku rodzina wyjechała na stałe do Niemiec. Najpierw trafili do Dorsten, gdzie pan Antoni odbywał roczny staż jako asystent na oddziale wewnętrznym tamtejszego szpitala. – Przyglądali mi się i sprawdzali moją wiedzę. Nieźle radziłem sobie z badaniami endoskopowymi, choć nigdy wcześniej nie pracowałem na takim sprzęcie, dzięki czemu po roku zaproponowano mi funkcję zastępcy ordynatora w szpitalu w Recklinghausen. Kiedy w Düsseldorfie otwarto nowy oddział wewnętrzny i poszukiwano ordynatora, kolega polecił na to stanowisko mnie. Tamtejszą interną kierowałem do 2000 roku, kiedy przeszedłem na emeryturę – mówi doktor Zwaka.
Dziś mieszka z najstarszym synem Markiem w Düsseldorfie. Średni Tomasz jest profesorem w Icahn School of Medicine at Mount Sinai w Nowym Jorku, a najmłodszy Paweł został radiologiem. Pan Antoni odwiedza często Raciborszczyznę, a w domu w Krzyżanowicach jeszcze do niedawna prowadził praktykę lekarską. – Mam tu sporo stałych pacjentów, którzy dzwonią do mnie do Niemiec i pytają kiedy przyjadę. Jak już jestem, to do mnie przychodzą i opowiadają o swoich problemach, bo internista to taki lekarz, który przede wszystkim musi umieć wysłuchać – podsumowuje Antoni Zwaka.
Katarzyna Gruchot