Ryszard Hahn – (nie)widzialna ręka
Nie demonstruje swojej dobroduszności wszem i wobec, bo nie potrzebuje poklasku tłumów. Wystarczy mu wdzięczność jednostek, które dzięki jego wsparciu i własnej pracy mogą w życiu wiele osiągnąć. Bardzo długo nie chciał się zgodzić na udzielenie wywiadu, bo „pomagać można bez wizerunku”. Uważam, że takie postawy trzeba promować, jeśli umie się to robić z twarzą, dlatego mamy przyjemność przedstawić Państwu Ryszarda Hahna – od teraz widzialną rękę Raciborza.
– Czy od zawsze kochałeś sport?
– Od wczesnego dzieciństwa, a to za sprawą mojego dziadka mieszkającego w Bielsku-Białej, u którego cyklicznie spędzałem wakacje. Dziadek był zapalonym kibicem sportowym, a także działaczem miejscowego klubu sportowego BKS-Bielsko, więc siłą rzeczy zabierał mnie na wszystkie tego typu imprezy począwszy od piłki nożnej, poprzez siatkówkę kobiet, lekkoatletykę, a skończywszy nawet na tak niszowej dyscyplinie jak hokej na trawie. Moja miłość do sportu nigdy nie umarła, ale po części została zastąpiona przez moją żonę Kasię, następnie córkę Julię, pasję – historię i firmę, która angażuje wiele mojego czasu.
– Dlaczego nie poszedłeś tą drogą?
– Starałem się uprawiać sport, jednak ze względu na brak większego talentu bądź samozaparcia, poprzestałem na jego amatorskiej odsłonie. Grałem w tenisa ziemnego oraz w Amatorskiej Lidze Koszykówki, gdzie udało mi się wraz z moją drużyną zdobyć cztery srebrne medale. Te medale byłyby złote, gdyby nie postać mojego serdecznego kolegi – Emila Szweda, grającego w drużynie przeciwnej, który według mnie jest najbardziej utalentowanym sportowcem-amatorem, jakiego spotkałem i który swoją drużynę zawsze prowadził w meczach finałowych do zwycięstwa. Tak było i tym razem. Oprócz tego amatorsko uprawiałem boks tajski. Obecnie koncentruję się na chodzeniu na siłownię kilka razy w tygodniu.
– Czy trudno być sportowcem w dzisiejszych czasach, jeśli mamy na myśli aspekt finansowy?
– Tak. W Polsce, jak powszechnie wiemy, najpopularniejszą dyscypliną jest piłka nożna, gdzie przeciętni zawodnicy zarabiają pieniądze niewspółmiernie duże w stosunku do umiejętności. Dochodzi do paradoksalnych sytuacji. Z całym szacunkiem, ale przeciętny „kopacz” na poziomie 3-4 ligi, zarabia więcej niż sportowiec reprezentujący nasz kraj na Igrzyskach Olimpijskich w dyscyplinach medialnie niszowych, takich jak: kajakarstwo górskie, zapasy, judo, czy nawet lekkoatletyka, która przynosi nam dużo medali, jednakże poza nazwiskami będącymi na świeczniku, inni sportowcy otrzymują jałmużnę.
– Zawodników, których dyscyplin wspierasz?
– Jako firma i jako osoba prywatna wspieram wszystko z małych liter w Raciborzu, dwóch reprezentantów Polski w zapasach w stylu wolnym, wielokrotnych Mistrzów Polski: Andrzeja Sokalskiego i Sebastiana Jezierzańskiego, a także reprezentującego styl klasyczny – Mateusza Wolnego oraz zawodnika MMA – Mariusza Magdę.
– Dlaczego pomagasz sportowcom akurat tych dyscyplin?
– W tym kraju są to dyscypliny niszowe, a więc takie, które bez wsparcia osób prywatnych prawdopodobnie podzieliłyby los dinozaurów. Nie jestem w stanie zbawić całego świata, więc koncentruję się na jego ułamku, który w moim odczuciu jest zepchnięty na margines tylko przez to, że ktoś uznał je za mało medialne. Uważam, że aby móc stwierdzić, czy ktoś potrafi wykorzystać szansę, to trzeba mu tę szansę dać. Moja forma wsparcia finansowego jest rodzajem długu wdzięczności za to, co w życiu dostałem. Jestem spełnionym, szczęśliwym człowiekiem i chciałbym, by inni poprzez realizację swych pasji, mogli czuć się podobnie. Poza tym jestem zwolennikiem zasady, że dobro wraca. Jeśli ja komuś pomogę, to ta osoba na zasadzie łańcuszka pomoże innej itd. Oby ten łańcuszek ciągnął się jak najdłużej. Najlepiej w nieskończoność.
– W jaki sposób pomagasz swoim podopiecznym?
– Jeśli chodzi o wsparcie finansowe – wybacz, ale gentelmani nie rozmawiają o pieniądzach nawet w towarzystwie pięknych i miłych kobiet (śmiech). Oprócz tego wspieram tych ludzi psychicznie. Osoby, które trenują bardzo ciężko, które spędzają kilkanaście godzin dziennie na sali gimnastycznej, trzeba utwierdzać w przekonaniu, że robią to słusznie. Ludzie ci praktycznie nie mają czasu na życie rodzinne, wszystko podporządkowując temu sportowemu. Wsparcie mentalne jest więc bardzo istotne
– Na co idą środki, które przekazujesz sportowcom?
– Na ich przygotowanie, a niekiedy nawet na podstawowe potrzeby życiowe.
– Czasem można spotkać się z hasłami, że sponsorzy wspierają innych, by zareklamować swoją firmę. Co o tym myślisz?
– W moim przypadku jest to wręcz niemożliwe, bo produkty mojej firmy nie zainteresują zwykłego Jana Kowalskiego. Obracam się w bardzo specyficznej branży, ale o tym, jak i o pieniądzach, nie chcę rozmawiać.
– Czy od zawsze przyświecała ci chęć niesienia pomocy?
– Jeśli chodzi o sportowców, to była to chęć rekompensaty względem samego siebie – mnie się nie udało, więc pomogę innym, by odnieśli sukces.
– Czy sportowcy to jedyne osoby, które mogą liczyć na twoją pomoc?
– Nie, wraz z żoną zaadoptowaliśmy na odległość dwie dziewczynki z Ruandy. Uważam, że pomoc takim osobom, by miały na podstawowe środki do życia, naukę, może spowodować, że ich status w przyszłości się polepszy, a tym samym będą mogły pomagać innym. Dostaliśmy niedawno od jednej z naszych córek list, w którym widniał załącznik w postaci świadectwa z ocenami bardzo dobrymi. W takich sytuacjach widzę, że to, co robię, ma sens.
– Jakie korzyści psychiczne czerpiesz z bycia filantropem?
– Nie nazwałbym tak siebie, ponieważ są osoby, które łożą na cele charytatywne wielokrotność kwot, które ja na nie przeznaczam. Największą przyjemnością jest dla mnie to, jak widzę sukcesy ludzi, którym pomagam oraz podziękowania, które wiszą na ścianie w moim biurze. Dla takich korzyści warto to robić.
– Czy uważasz, że bycie dobrym człowiekiem się opłaca?
– Nie traktuję tego w kategoriach strat i zysków. Poza tym nie mnie oceniać, czy jestem dobrym człowiekiem. Wiem jednak, że warto takim być. A przynajmniej się starać.
R.B