Jerzy Rusek specjalista od rudniczan
Do Rudnika trafił w 1964 roku i pozostał w nim do dziś. Tego, że został wiejskim lekarzem nigdy się nie wstydził, a swojej decyzji o powrocie w rodzinne strony nigdy nie żałował. Nikt nie zna tylu pokoleń rudnickich pacjentów co on. Nic więc dziwnego, że gdy pytam w gminie o czołową postać tutejszej służby zdrowia wszyscy mówią, że jest nią doktor Rusek.
Przodownik nauki i pracy społecznej
Nie wiadomo co było powodem przyjazdu Eleonory i Antoniego Rusków na Ziemie Odzyskane. Pewne jest jednak, że Racibórz od razu pokochali i do końca życia czuli się Ślązakami. Kolorytu szaremu miastu dodawała wtedy babcia Ruskowa, która przyjeżdżając w odwiedziny do syna przechadzała się wśród zgliszcz Raciborza, w pochodzącym z jej rodzinnych stron bajecznie kolorowym stroju łowickim. Jej wnukowie, 11-letni Janusz i 8-letni Jerzy urodzili w Pabianicach, skąd pochodziła ich mama, ale edukację rozpoczęli w Raciborzu. Urodzony 2 stycznia 1937 roku Jerzy najpierw uczęszczał do szkoły przy ul. Kozielskiej, potem Wojska Polskiego, a po szóstej klasie stał się uczniem męskiego liceum przy ul. Kasprowicza. – Ojciec znał doskonale język niemiecki i zaraz po naszym przyjeździe do Raciborza otworzył przy ul. Londzina biuro próśb i podań. Po dwóch latach dostał taki domiar, że spłacał pożyczkę jeszcze do 1951 roku. Działał też w PSL-u mikołajczykowskim, a po jego rozwiązaniu, w ZSL. Kiedy został szefem biura Cechu Rzemiosł Różnych w Raciborzu, razem z rzemieślnikami przystąpił do odbudowy jego siedziby przy ul. Wileńskiej. – W 1950 roku przeprowadziliśmy się tam, z ul. Londzina, zajmując mieszkanie na pierwszym piętrze. Obok mieliśmy świetlicę ze stołem bilardowym, w której wieczorami spotykali się rzemieślnicy. Kojzar, Mitręga, Antos i mój ojciec lubili życie towarzyskie i często urządzali tam imprezy. Mama, choć była szczupłą kobietą o niewielkim wzroście, potrafiła zapanować nad nami wszystkimi, łącznie z ojcem – opowiada pan Jerzy, którego do nauki nigdy nie trzeba było gonić. W szkole zawsze był prymusem, a że dobre wyniki w nauce musiały iść w parze z pracą społeczną, więc udzielał się w kulturze. – Za moich czasów było najwięcej w historii szkoły potańcówek. Zapraszaliśmy na nie dziewczyny z mieszczącego się przy ul. Wojska Polskiego liceum żeńskiego. Oczywiście oficjalnie musiały to być wieczorki ku czci jakichś znamienitych osób. Szliśmy z kolegą do dyrektora Andrzeja Charzewskiego i prosiliśmy go o zgodę na zorganizowanie wieczorka np. z okazji rocznicy urodzin Stalina. Jako kulturalno-oświatowy przedstawiałem zebranym krótki życiorys towarzysza, kolega grał „Podmoskiewskie wieczory” a potem była zabawa. Na jedną z nich wpadł aktywista z ZMP, który odkrył, że świętujemy rocznicę, ale nie urodzin tylko śmierci Lenina. Żeby uratować sytuację i własną skórę wszedłem na podium i powiedziałem: koleżanki i koledzy, uczcijmy minutą ciszy pamięć Lenina. I udało się z tego jakoś wybrnąć – wspomina doktor, który poziom nauczania w liceum ocenia jako bardzo wysoki, a grono pedagogiczne nazywa niesamowitym. – Moją wychowawczynią była doktor Anna Wróbel, cywilna zakonnica i zarazem świetna polonistka. Profesor Mleczko uczył nas łaciny i w zastępstwie matematyki, profesor Franciszek Zontek fizyki, a pani Grabowska, która przyjechała z Warszawy, języka rosyjskiego. Religię na początku prowadził ks. Gałoński, a potem chodziliśmy do ks. Jana Hajdy, który każdą lekcję zaczynał słowami: pamiętajcie, że nie pochodzicie od małpy – wspomina Jerzy Rusek.
Jak budować socjalizm to we dwoje
Pani Eleonora dała synom jasny przekaz: są tylko dwa zawody, które obronią się w każdych czasach – masarz i lekarz. Wszyscy wybrali medycynę. Janusz został okulistą, Jerzy pediatrą, Sławomir ginekologiem a Karol chirurgiem szczękowym. Oprócz mamy, na wybór drogi zawodowej Jerzego miał również wpływ doktor Feliks Bratek. – Byłem bardzo chorowitym dzieckiem. Doraźnie leczyła mnie pani Rajchowa, która prowadziła drogerię naprzeciwko kina Bałtyk, ale w poważniejszych przypadkach mama wsadzała mnie do wózka na kartofle i zawoziła do doktora Bratka, który ratował nas z wielu opresji. Gdy zdobyłem mistrzostwo Raciborza w biegach przełajowych, to zaraz na mecie padłem i rozchorowałem się po tym na całego. Leczył mnie wtedy pierwszą w Raciborzu penicyliną, którą co cztery godziny przez całą noc aplikowała mi jakaś zakonnica, czytając przy tym brewiarz. Pamiętam z tamtego okresu trzech lekarzy: doktora Segeta, który przyjmował przy placu Wolności, doktora Himela i doktora Bratka, który był dla mnie absolutną wyrocznią. Chciałem być zawsze taki mądry jak on – podkreśla pan Rusek, który oprócz medyków pamięta odbierającą porody w domach położną Dyrszkę. To przy niej rodził się w 1946 roku jego brat Sławomir, a dwa lata później Karol.
Pan Jerzy okazał się najmłodszym, bo 17-letnim studentem Akademii Medycznej we Wrocławiu. – Złożyłem dokumenty na stomatologię, ale dostałem z uczelni informację, że otwiera się nowy wydział pediatryczny, dzięki któremu kończąc studia ma się już połowę specjalizacji z tego zakresu. Nie wiedziałem co to jest ta pediatria, więc ojciec poszedł podpytać o opinię doktora Bratka. Ten powiedział: panie Antoni, dzieci rodzi się teraz dużo, więc Jurek będzie miał pracę. I tak wybrałem sobie kierunek. Niestety, na ten sam pomysł wpadli wszyscy, więc na 100 miejsc na oddziale pediatrii w 1954 roku startowało 600 osób – mówi ze śmiechem pan Rusek, który po zdobyciu dyplomu pierwszą pracę podjął w ośrodku zdrowia w Bieczu. Przy ośrodku funkcjonowała izba porodowa, w której nabywał doświadczenia w dziedzinie ginekologii i położnictwa. Te umiejętności przydały się później w Rudniku, gdzie odebrał kilka porodów. Jako młody lekarz jeździł również w pogotowiu.
W Jaśle pan Jerzy zrobił I stopień specjalizacji, a w poradni w Bieczu spotkał pacjentkę, która odmieniła jego życie. – Przyszła kiedyś do mnie piękna, 19-letnia dziewczyna po przedłużenie zwolnienia lekarskiego, co zgodnie z przepisami mógł zrobić tylko kierownik przychodni. Zacząłem przeglądać jej dokumentację i znalazłem niezrealizowaną receptę, więc mówię, że skoro byłaby chora, to wykupiłaby leki. Odesłałem ją z kwitkiem mówiąc: proszę iść i budować socjalizm. Wróciła po jakimś czasie z wypisem ze szpitala. Okazało się, że miała zapalenie płuc. Zrobiło mi się głupio, że jej wtedy nie pomogłem i starałem się to jakoś nadrobić – tłumaczy pan Jerzy. Nadrabiał romantycznymi spacerami, kinem i muzykalnością. W końcu panią Irenę tak udobruchał, że została jego żoną. Teraz, zgodnie z jego wcześniejszym zaleceniem lekarskim, socjalizm mogli budować wspólnie.
Pomnik społecznej ofiarności
W 1964 roku Ruskowie przyjechali do Rudnika, gdzie czekała na nich praca, dom i duża pensja dla lekarza za osiedlenie się na wsi. Najważniejszym argumentem za powrotem w rodzinne strony była jednak możliwość zrobienia II stopnia specjalizacji u doktora Jana Koczenasza. – Pamiętałem go jeszcze ze studiów. To był człowiek – firma, u którego wiele można było się nauczyć. Przyjął mnie bardzo chętnie. Zawsze w czwartki zostawałem na nocny dyżur w szpitalu, po którym była wizyta i powrót do ośrodka w Rudniku, gdzie czekali już na mnie pacjenci. O żadnym odsypianiu nocki nie było mowy – tłumaczy doktor Rusek. Na oddziale pediatrycznym raciborskiego szpitala pracowali wtedy oprócz niego: Marta Szwedka-Labus, Jagiełło, Halina Groyecka, Ewa Domagała, Krystyna Góral i Ryszard Walencik.
Pracę w Rudniku pan Jerzy rozpoczął w ośrodku zdrowia, który mieścił się na plebanii u księdza Paniusia. Był też punkt lekarski w Szonowicach, który prowadził i Sanatorium dla dzieci w Jastrzębiu, gdzie również przyjmował jako lekarz. – Mąż nigdy nie brał zwolnień lekarskich, a ponieważ zawsze mieszkaliśmy albo przy ośrodku albo w ośrodku, to przyjmował o każdej godzinie i nikomu nie odmawiał pomocy. Pamiętam, że kiedyś zachorował i leżał z 40-stopniową gorączką. Przyjechał wtedy do nas syn, który był już po studiach medycznych i mąż poprosił go o pomoc. Już po pierwszej matce, która przyprowadziła trójkę dzieci postanowił, że nigdy nie zostanie pediatrą – opowiada ze śmiechem pani Irena.
Za czasów Gierka rozpoczęło się stawianie w całej Polsce ośrodków zdrowia, więc pan Jerzy wykorzystał okazję i poprosił proboszcza o wypowiedzenie służbie zdrowia umowy. Z tym wypowiedzeniem pojechał do Katowic, by zmusić władze do podjęcia decyzji o budowie nowego ośrodka. Udało się. Narodowy Fundusz Ochrony Zdrowia wysupłał ośrodki finansowe, a na czele społecznego komitetu budowy stanął jej pomysłodawca, choć jak sam przyznaje, mózgiem przedsięwzięcia była jego żona. – Mieszkaliśmy obok, więc codziennie rano biegłam do sklepu po butelkę wódki, bo bez tego robotnicy nie chcieli zaczynać pracy. Przez pacjentów załatwiałam prawie wszystkie materiały wykończeniowe, bo w sprzedaży niczego nie było. Na koniec musiałam jeszcze pilnować, żeby w ogóle pracowali, bo tymi farbami, które były zakupione do ośrodka zdążyli wymalować połowę Rudnika. Po jednej z awantur napisali mi kartkę: obcym na budowę wstęp wzbroniony – opowiada pani Irena, której ostatnim zadaniem było zorganizowanie przyjęcia dla gości przybyłych na uroczyste otwarcie. Odbyło się ono 16 grudnia 1978 roku. – Na dzień przed imprezą robotnicy kładli jeszcze na zewnątrz kafelki. Wytrzymały całą uroczystość, na którą zjechały władze z Raciborza, Katowic i dyrektor ZOZ-u Gizela Pawłowska, a w nocy wszystkie poodpadały. Z naszego mieszkania na piętrze słychać było jak jedna po drugiej strzelają. Ale kto by się wtedy przejmował takimi szczegółami. To był pierwszy nowo wybudowany ośrodek w powiecie raciborskim i był pokazywany wszystkim delegacjom z NRD, które przyjeżdżały do raciborskiego szpitala – podsumowuje doktor Rusek.
Oprócz delegacji przyjeżdżali też dziennikarze, którzy w lokalnej prasie chwalili przodującą w województwie placówkę i jej kadrę. W „Nowinach” ukazał się duży artykuł ze zdjęciami Zenona Kellera o wzniosłym tytule „Pomnik społecznej ofiarności”.
Doktor Rusek w pogotowiu
Zarządzając Gminnym Ośrodkiem Zdrowia w Rudniku, doktor Rusek prowadził poradnię ogólną i dziecięcą, a w zakresie higieny szkolnej obsługiwał wszystkie gminne placówki oświaty, do których trzeba było jeździć z badaniami kontrolnymi czy szczepieniami. Podlegała mu również prowadzona przez doktora Andrzeja Gołębiowskiego poradnia „K”, Ośrodek Wiejski w Łubowicach, który prowadził doktor Paweł Operskalski oraz punkt lekarski w Szonowicach, w którym przyjmował najpierw sam, a potem zastąpił go doktor Marek Duda. – Pracowała tam nieżyjąca już pielęgniarka Aniela Koczy. Pochodziła ze Starej Wsi i jeszcze przed wojną skończyła szkołę pielęgniarską. Była Niemką, ale gdy jakiś pacjent odwiedzał nas po kilku latach pobytu na Zachodzie i mówił do niej po niemiecku to się oburzała i mówiła: a ty co, już języka polskiego zapomniałeś? Miała ogromną wiedzę i doświadczenie. Kiedy jeździłem do Szonowic miałem nie tylko świetnie zaopatrzonych pacjentów, ale również wykrochmalony i wyprasowany fartuch i wypełnione wszystkie sprawozdania – chwali panią Anielę doktor. W ciągu swojej długiej kariery zawodowej pracował z wieloma pielęgniarkami, wśród których były: Weronika Grys, Bernadeta Czech, Halina Hluchnik, Sylwia Gilge i Dorota Lizak. O wszystkich wypowiada się bardzo ciepło podkreślając, że takiej rodzinnej atmosfery, jak ta panująca w Rudniku, długo by szukać w placówkach służby zdrowia w dużych miastach. Funkcjonujący w ośrodku od samego początku gabinet stomatologiczny prowadziła doktor Grażyna Majewska, żona lekarza Andrzeja Majewskiego i przyjaciółka rodziny Rusków. Pomagała jej asystentka Emilia Horoszko.
O tym jak dobrze działał ośrodek w Rudniku świadczył zawsze fakt, że prawie nigdy nie docierało tu raciborskie pogotowie. – Ponad dwadzieścia lat mieszkaliśmy nad ośrodkiem, więc to mój mąż 24 godziny na dobę przyjmował wszystkie nagłe przypadki z okolicy. W czerwcu 2000 roku przeprowadziliśmy się do nowego domu, w którym mąż od początku ma prywatną praktykę i przyjmuje wyłącznie małych pacjentów – opowiada pani Irena, a jej mąż dodaje, że wielu starszych pacjentów, żeby się dostać do niego na wizytę zabiera ze sobą wnuki.
Pan Jerzy jest ze swojego życia zadowolony. Córka Małgorzata poszła w jego ślady. Została pediatrą i alergologiem. Zrobiła doktorat, pracuje w Klinice Ogólnopediatrycznej SK1 w Zabrzu i jest nauczycielem akademickim. Syn Ryszard, anestezjolog, po wielu latach pracy w Wielkiej Brytanii wrócił do Polski i osiadł w Wielkopolsce. – Nie wiem jak długo będę jeszcze praktykował, ale życzyłbym sobie, by być jak najdłużej sprawnym intelektualnie i fizycznie i nigdy nie zastanawiać nad nazwą leku, który chcę zapisać pacjentowi. Mój ojciec pokochał Ślązaków i uważał ich za najlepszych ludzi. Ja pokochałem mieszkańców Rudnika i nigdy tego miejsca nie zamieniłbym na inne – podsumowuje doktor Rusek.
Katarzyna Gruchot