Jerzy Baran, krakowiak na Ostrogu
Choć nie znał gwary śląskiej, z pacjentami doskonale się dogadywał. Do dziś wspominają go jako niezwykle oddanego lekarza i dobrego człowieka. Miał tylko jedną wadę: o siebie nigdy nie potrafił walczyć. Dając innym tak wiele, sobie nie zostawił nic.
Medycyna zaczyna się od gołębia
Miał do wyboru Oławę albo Racibórz. Wybrał nasze miasto ze względu na ogród, który otaczał starą przychodnię przy Bielskiej. Przyjechał tu w 1966 roku i od tej pory Ostróg stał się jego nowym domem. O swoim rodzinnym Krakowie nigdy jednak nie zapomniał, choć do tego, co przeżyli podczas wojny nigdy nie chciał wracać. Wspomnieniami dzieliła się za to jego mama Marianna, zwana przez najbliższych Zofią, która razem z mężem Janem prowadziła przy ul. Floriańskiej pracownię krawiecką. 17 lipca 1929 roku przyszedł na świat ich syn Jerzy, a sześć lat później córka Anna. Baranowie przeprowadzili się do dużego, 200-metrowego mieszkania w kamienicy przy ul. Jana, które w 1939 roku mieli wykupić na własność. Wojna nie tylko zniweczyła ich plany, ale i zniszczyła wszystkie marzenia. – Dziadek został schwytany w łapance i wywieziony do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie został rozstrzelany. Babcia, która była jeszcze młodą kobietą, w ciągu jednego dnia osiwiała. Została z dwójką dzieci sama i żeby utrzymać rodzinę zaczęła szyć na zlecenie wehrmachtu. Opowiadała, że gdy do Krakowa weszła armia radziecka to w jej szafie wisiały niemieckie mundury, a w szufladzie leżała broń. Wiedziała, że przypłacą to życiem. Uratowały ich miedziane kurki w kranach, których demontażem zajęli się sołdaci, w nadziei, że to złoto – opowiada Monika Żebrowska, córka doktora. Jej ojciec, któremu udało się kontynuować naukę na tajnych kompletach, w 1949 roku ukończył Liceum Ogólnokształcące Ojców Pijarów w Krakowie i zdał pomyślnie egzamin na Akademię Medyczną.
O tym, że zostanie lekarzem, jego mama wiedziała od czasu, gdy do domu zaczął przynosić chore zwierzątka, a pierwszy sukces osiągnął ratując rannego gołębia. – Leczył jego złamane skrzydło, karmił go i gdy ptak wydobrzał, stał się jego najwierniejszym przyjacielem. Odprowadzał go podobno nawet do szkoły – mówi pani Monika.
Podczas studiów pan Jerzy poznał starszą o trzy lata studentkę dziennikarstwa Zofię Wodnicką, która pracowała potem w „Gazecie Krakowskiej”. Pobrali się w 1952 roku. Gdy pan Jerzy odebrał dyplom lekarski, postanowili, że razem zakotwiczą na statku „Batory”, gdzie doktor Baran miał zostać lekarzem okrętowym. Ciąża pani Zofii pokrzyżowała im plany. W 1954 roku przyszła na świat córka Monika i zamiast w długi rejs, wyruszyli z nakazem pracy do Ogrodzieńca. Spędzili tam pięć lat. – Mama z wielkim żalem zostawiała swoją pracę i ukochany Kraków. Zamieszkaliśmy w ośrodku zdrowia. Pamiętam ogromny kaflowy piec, ogród i przedszkole, do którego chodziłam. Potem przenieśliśmy się do Andrychowa, gdzie przez kolejne pięć lat tato był lekarzem zakładowym w Wytwórni Silników Wysokoprężnych. Mieszkaliśmy w bloku, a że towarzyszył nam zawsze owczarek niemiecki Czart, ojciec tęsknił za ogrodem i większą przestrzenią. Kiedy zachorowała mama, rodzice wrócili do Krakowa i przez rok mieszkaliśmy z babcią. W końcu znalazł ogłoszenie z pracą dla lekarza w Raciborzu. Zapewniali mieszkanie z dużym ogrodem, więc długo się nie zastanawialiśmy – podsumowuje pani Monika.
Do Raciborza Baranowie przywieźli styl krakowski. Ich mieszkanie było pełne starych mebli, obrazów i książek, których nie powstydziłaby się żadna biblioteka. Doktor lubił zegary z kurantem, stylowe lampy i obrazy. Dziś po budynku przychodni, w której pan Jerzy mieszkał kiedyś z rodziną zostało tylko wspomnienie. Zalany podczas powodzi, nie doczekał się już remontu. W 1998 roku zburzono go, a na jego miejscu postawiono nowy.
Jak kucać nie zginając kolan
Na piętrze budynku przychodni przy ul. Bielskiej były trzy mieszkania. Jedno zajmowali Zofia i Jerzy Baranowie, drugie Gabriela i Marian Kapicowie, a w trzecim mieszkała pielęgniarka Krystyna Taper. Na dole był gabinet doktora Barana, z którym pracowała pielęgniarka Wanda Szymczyna. Z drugiej strony mieściła się poradnia pediatryczna, w której przyjmowała doktor Ewa Domagała. – W tym samym czasie kiedy mój tato odbywał staż w szpitalu uniwersyteckim przy ul. Kopernika w Krakowie, pracowała tam również młoda pielęgniarka z Krosna Wanda (później Szymczyna), którą po 12 latach spotkał w przychodni na Ostrogu – tłumaczy pani Monika, która w 1978 roku przyszła na zastępstwo do pracy w przychodni ojca i towarzyszyła mu tam przez rok. – Był wymagający, ale w dobry sposób. Do każdego, z kim pracował miał ogromne zaufanie. Uważał, że ktoś kto jest wykształcony w danym kierunku i kocha to co robi, będzie wykonywał swoją pracę jak najlepiej potrafi – mówi pani Żebrowska.
Jedynym problemem, z jakim musiał się zmagać doktor Baran w przychodni na Ostrogu była śląska gwara, której nie rozumiał. – Moja mama, która przyjaźniła się z panem Jerzym, opowiadała mi dwie związane z tym anegdoty. Panie dochtorze, jo kucom i kucom, zwierzyła się kiedyś jedna ze starszych pacjentek, więc pan Baran delikatnie wycofał się do pokoju pielęgniarki żeby sprawdzić o co chodzi, bo nie mógł zrozumieć po co starsza pani miałaby robić tyle przysiadów. Okazało się, że to tylko kaszel. Innym razem został poproszony o pomoc w odpięciu lajbika, czyli biustonosza. Na szczęście zorientował się, co pacjentka ma na myśli – mówi mieszkanka Ostroga Ewa Osiecka i dodaje, że wszyscy zapamiętali pana Jerzego, jako serdecznego i ciepłego człowieka. – Leczyło się u niego wiele pokoleń mieszkańców Ostroga, a w naszej rodzinie cieszył się zawsze ogromnym autorytetem. Leki dla seniorów wybierał bardzo ostrożnie, kierując się zasadą, że lepiej podawać słabsze, ziołowe, które mają mniejszą skuteczność, ale też pomagają, niż serwować takie, które niszczą przy okazji żołądek i wątrobę. Przez wiele lat właśnie w taki sposób prowadził moją babcię, która bardzo go ceniła – dodaje.
Opinię o panu Jerzym potwierdza Maria Zaremba, która po jego śmierci przejęła pacjentów Ostroga, pracując tam aż do emerytury. – Wszyscy go chwalili i bardzo żałowali tak życzliwego i dobrego człowieka. Jako kolega był wesoły i towarzyski, jako lekarz troskliwy i współczujący – takim go zapamiętałam – mówi pani doktor. Monika Żebrowska przypomina sobie sytuację, gdy na wizycie u jej taty zjawiła się starsza pani, która w podziękowaniu za opiekę przyniosła jedno jajko. – Więcej kurka nie zniosła – tłumaczyła, a ojciec wypisał jej receptę i kazał mi ją wykupić i zanieść leki do jej domu. Robił tak często widząc, że wielu osób na lekarstwa nie stać – podsumowuje.
W Raciborzu Jerzy Baran zdecydował o robieniu I stopnia specjalizacji z interny, z której egzamin zdał we Wrocławiu w 1973 roku. – Na oddziale poznał Emanuela Jaszczołda i Józefa Krężla, z którym często grywał w brydża. Rodzice zaprzyjaźnili się i często wychodzili z nimi na bale lekarzy, sylwestry i imprezy karnawałowe – wspomina pani Monika, która na medycynę startowała dwa razy: do Zabrza i Wrocławia, ale nie udało się. – Ojciec nie robił mi z tego powodu żadnych wyrzutów. Spytał tylko co zamierzam robić dalej, a że służba zdrowia była mi zawsze bliska, poszłam do Medycznego Studium Zawodowego w Opolu i zostałam pielęgniarką. Po szkole zasugerował, że najlepiej nauczę się zawodu pracując na pogotowiu. Miał rację, bo to była prawdziwa szkoła życia – wspomina Monika Żebrowska.
Druga połowa lat 70. to również organizowane przez dyrektor ZOZ-u Gizelę Pawłowską wyjazdy do NRD, gdzie wymieniano się doświadczeniami z niemieckimi lekarzami. W maju 1976 roku w skład delegacji raciborskiej służby zdrowia jadącej do Niemiec z tzw. roboczowizytą weszli: dyrektor Gizela Pawłowska, pielęgniarka Klara Frysz, która pełniła również rolę tłumaczki oraz lekarze Alojzy Prach i Jerzy Baran, o którym się mówiło, że potrafił rozruszać każde towarzystwo.
Oprócz pracy w przychodni i dyżurów w szpitalu, pan Jerzy był również wykładowcą utworzonego w 1964 roku Liceum Medycznego Pielęgniarstwa, które swoją siedzibę miało w budynkach przy ul. Jana Cecyli na Ostrogu. – Jurek wykładał internę i uważał, że jest ona królową nauk medycznych. Miał bardzo dobry kontakt z młodzieżą i był przez nią bardzo lubiany. Wiele razy hospitowałam jego zajęcia i widziałam z jaką pasją przekazywał swoją wiedzę – mówi Gizela Zielonka, która była wicedyrektorką „Medyka” w pierwszej połowie lat 70.
Hecny facet
Co roku w sierpniu doktor Baran brał miesięczny urlop i razem z rodziną wyjeżdżał pod namiot na Kaszuby. W przychodni zastępowała go wtedy doktor Maria Zarembowa. – To były takie rodzinne zjazdy, bo w Lipuszu dołączała do nas babcia Zosia, siostra taty z rodziną, a także siostry i brat mamy. Rozbijaliśmy się wszyscy w gospodarstwie pani Flawii Brezowej. Było bardzo wesoło, szczególnie gdy przyjeżdżała siostra mamy Krystyna Wodnicka – aktorka i autorka tekstu piosenki „Kasztany”. Tato całymi dniami łowił ryby i chodził na grzyby, a potem przygotowywał je nam na kolację. To był taki hecny facet. Dowcipny, sympatyczny i przystojny. Miał tylko jedną wadę: dla innych zrobiłby wszystko, ale nie umiał walczyć o siebie – wspomina pani Monika i podkreśla, że w kuchni można go było spotkać nie tylko w wakacje. Gotował niedzielne obiady, robił przetwory z owoców i warzyw, które rosły w ogrodzie i zaprawy na zimę. – W czasach, kiedy nie znaliśmy jeszcze keczupów mój ojciec robił dipy pomidorowe, pikle, a jego popisowym numerem było wino gruszkowe. Jak miał dobry humor to zabierał nas z mamą do restauracji. Pamiętam, że pierwszy raz, kiedy rodzice wybrali się do „Raciborskiej”, tato założył białą koszulę i garnitur, mama białą bluzkę, więc uznano ich za kontrolerów i dostali podwójne porcje – mówi ze śmiechem pani Monika i dodaje, że tato lubił garnitury i białe koszule, ale nigdy nie nosił do nich krawatów. Latem ubierał się na sportowo, ale wszystko potrafił nosić ze swobodną elegancją i szykiem. W końcu był przecież synem krawców.
W Raciborzu pan Jerzy kupił swój pierwszy i jedyny w życiu samochód – czerwoną syrenkę, zwaną przez najbliższych indykiem, którą spłacał przez pięć lat. Z samochodu był bardzo dumny, ale jego prowadzenia nigdy nie opanował na tyle dobrze, by za kółkiem czuć się swobodnie. – Pojechaliśmy kiedyś do rodziny w kieleckie z zawrotną prędkością 40 km na godzinę. Mama zabrała ze sobą koszyk z jedzeniem i co godzinę zatrzymywaliśmy się na posiłek i odpoczynek. To była najdłuższa podróż w moim życiu – opowiada pani Monika i dodaje, że gdy jej tata jechał w odwiedziny do swojej mamy, to zostawiał samochód na pierwszym wolnym parkingu w Krakowie i dalej poruszał się taksówką albo tramwajem. Tylko po Raciborzu potrafił się nią przemieszczać bez większych trudności.
Dużo więcej emocji, niż pojazdy na czterech kółkach wzbudzały w nim okręty, szczególnie ORP „Orzeł”, o którym wiedział niemal wszystko. W domu Baranów było zawsze dużo książek, a pana Jerzego interesowała przede wszystkim Polska w okresie II wojny światowej. Poza lekturami historycznymi lubił poezję i muzykę, szczególnie poemat „Kwiaty Polskie” Juliana Tuwima oraz „Cztery pory roku” Vivaldiego. – Z jednej strony tato był romantykiem, kochał przyrodę, książki, klasyczną muzykę, a z drugiej potrafił twardo stąpać po ziemi. Po jego śmierci znalazłam na stole kartkę ze sprawami, których muszę dopilnować. Okazało się, że o wszystkim pomyślał sam, łącznie z odprawioną przez księdza Pieczkę mszą w kościele farnym, której miały towarzyszyć „Cztery pory roku” Vivaldiego. Na końcu była prośba: pamiętaj, żeby mi nie dawać krawata, bo mnie będzie dusił – mówi pan Monika, która kartkę z ostatnią wolą ojca przechowuje do dziś.
Kiedy zrozumiał, jak bardzo jest chory, podszedł do tego spokojnie. Nadal pracował, przyjmował pacjentów i nie zwolnił nawet na chwilę. – Pierwszą diagnozę postawił doktor Paweł Prach, który dał mu 12 miesięcy życia. Rok wcześniej odeszła mama, więc dla mnie ta wiadomość była przytłaczająca, ale tato przyjął ją bardzo dzielnie. Przestudiował wyniki badań i jako świetny diagnosta dał sobie nie więcej niż 9 miesięcy. I tym razem się nie pomylił – mówi córka Monika. – Dyrektor Pawłowska załatwiła klinikę i najlepszych specjalistów, gotowych od razu go operować. Wszystko było już przegotowane, ale Jurek zdecydowanie odrzucił próby jakiejkolwiek pomocy. Przysyłała więc do domu lekarzy, którzy podawali mu krew i środki przeciwbólowe – wspomina Gizela Zielonka. Był coraz słabszy, a niedowład ręki uniemożliwiał mu wypisywanie recept, ale swoich pacjentów nie chciał zostawić. Ostatnie trzy tygodnie spędził już w łóżku, a obok niego wierny owczarek niemiecki Czart. – Tato wiedział, że 7 kwietnia jest Dzień Służby Zdrowia, a że przypadał akurat na sobotę, to choć bardzo źle się czuł, to stwierdził, że poczeka ze śmiercią do poniedziałku, żeby Gizeli Pawłowskiej, którą bardzo lubił, nie psuć święta. Zmarł w domu, tak jak sobie zaplanował – w poniedziałek 9 kwietnia 1979 roku. Miał 49 lat – tłumaczy pani Monika. Zgodnie ze swoim życzeniem został pochowany w Krakowie. W ostatniej drodze towarzyszyli mu znajomi, przyjaciele i pacjenci z Raciborza, którzy zjechali tłumnie do kościoła św. Anny.
Katarzyna Gruchot